Czarna Kompania 08 - A Imię Jej Ciemność - Glen Cook, czarna
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Glen Cook
A Imię Jej Ciemność
KSIĘGA DRUGA TRYLOGII LŚNIĄCEGO KAMIENIA
(Przełożył: Jan Karłowski)
Wiatr wyje i zawodzi mroźnym tchnieniem. Trzaskają i sy-czą błyskawice. Nad równiną lśniącego kamienia wściekłość jest ożywioną siłą. Nawet cienie są przestraszone.
Blizny kataklizmu poszarpały równinę, która wcześniej znała tylko epokę mrocznej doskonałości. Powierzchnię prze-cina długa rysa niby ślad poszarpanej błyskawicy. W żad-nym miejscu pęknięcie to nie jest tak szerokie, aby nie prze-szło przez nie dziecko, a jednak wydaje się bezdenne. Uno-szą się nad nim smugi mgły. Niektóre są lekko zabarwione. Nawet ślad koloru krzyczy jaskrawo na tle tysięcy odcieni szarości i czerni.
W sercu równiny stoi masywna, szara warownia, obca, starsza niźli jakiekolwiek spisane wspomnienia. Jedna z jej starożytnych wież upadła po drugiej stronie rysy. Z głębi twierdzy dobiega powolne uderzenie niczym dudnienie serca świata płoszące zastarzałą ciszę.
Śmierć jest wiecznością. Wieczność jest kamieniem. Ka-mień - ciszą.
Kamień niezdolny jest przemówić, jednak kamień pamięta.
1.
Stary spojrzał w górę. Szarpnął głową, wyraźnie zirytowany tym, że mu przerwano.
- Co jest, Murgenie?
- Poszedłem na przechadzkę z duchem. Chodzi o to trzęsienie ziemi, którego echa czuliśmy niedawno.
- No i? Tylko nie próbuj mi wciskać jakiegoś bełkotliwego gówna, jakim mnie zazwyczaj raczy Jednooki. Nie mam na to czasu.
- Im dalej na południe, tym większe zniszczenia.
Stary otworzył już usta, ale prawie natychmiast zamknął je na powrót, najwyraźniej postanawiając przemyśleć wszystko, zanim cokolwiek powie.
Konował, Stary, Kapitan Czarnej Kompanii, w chwili obecnej z łaski boskiej dyktator wojskowy Taglios oraz wszystkich jego terytoriów lennych, prowincji i protektoratów, zupełnie nie wygląda na kogoś takiego. Dawno przekroczył pięćdziesiątkę, może nawet niedaleko mu już do sześćdziesiątych urodzin. Wzrost - co najmniej sześć stóp. Podczas czterech lat spędzonych głównie w koszarach nabrał trochę ciała. Wysokie czoło pod rzadką czupryną. Ostatnio zaczął udawać, że zapuszcza brodę. Jest posiwiała. Podobnie jak resztki krótko przyciętych włosów na głowie. Głęboko osadzone, lodowatobłękitne oczy nadają mu twardy, nieco prze-rażający wygląd, jakby był jakimś psychopatycznym mordercą.
On nie ma o tym pojęcia. Nikt mu nigdy nie powiedział. Czasami do-prawdy wygląda, jakby sprawiało mu przykrość, że ludzie się go boją. Nie rozumię, dlaczego. A to głównie chodzi o oczy. Potrafią być naprawdę przerażające.
Sam uważa się po prostu za jednego z chłopaków. Przeważnie. Gdyby się zorientował, jak działa na ludzi, bezwzględnie wykorzystywałby tę wiedzę. Jego wiara w wartość złudzeń tworzonych w umysłach innych zdradza niemalże religijną pasję.
Wstał.
- Przejdźmy się trochę, Murgenie.
Gdy znajdujesz się w Pałacu, a chcesz zatrzymać dla siebie treść rozmo-wy, najlepiej się bez przerwy poruszać. Pałac jest ogromny, niczym pszczeli ul, poprzecinany labiryntem korytarzy, ukrywających niezliczone sekretne przejścia. Próbowałem rysować jakieś plany, ale do końca życia nie udało-by mi się nawet odnaleźć ich wszystkich - zresztą teraz już i tak na to za późno, każdy dzień bowiem może przynieść rozkaz wymarszu na południe.
Chodziło o to, że zawsze istniała możliwość, iż nasi przyjaciele podsłu-chają wszystko, o czym będziemy mówić. Już i tak udało nam się odnieść znaczny sukces, pozbywając się wrogów z najbliższego otoczenia.
W drzwiach dołączył do nas Thai Dei. Stary skrzywił się. Nie miał żad-nych osobistych uprzedzeń względem mojego strażnika i zięcia, ale nie podobała mu się sytuacja, w której aż nazbyt wielu braci z Kompanii miało podobnych towarzyszy, a żaden z nich nie podlegał jego bezpośrednim rozkazom. Ponadto nie ufał Nyueng Bao. Nie zaufał im dotąd, nigdy nie zaufa, choć zapewne sam nie potrafiłby wytłumaczyć dlaczego. Rozumiał oczywiście wszystko doskonale - nie było go tam, w samej kuźni piekieł, gdzie wykute zostały te więzi. Potrafił wziąć to pod uwagę. Sam bawił wów-czas w innych piekłach. W owym czasie doprawdy dużo przecierpiał.
Nieznacznie skinąłem dłonią Thai Deiowi. Cofnął się o krok - symbo-licznie raczej akceptując naszą potrzebę prywatności, niźli rzeczywiście biorąc ją pod uwagę. W każdym razie i tak mógłby słyszeć każde nasze słowo.
A więc z pewnością będziemy rozmawiać w dialekcie Berylu, jednego z Miast Klejnotów, które leżą sześć tysięcy mil poza krawędzią takiego świa-ta, jaki Thai Dei potrafiłby sobie chociaż wyobrazić. Ciekawe więc, po co Konował w ogóle kłopotał się tym, by odejść na bok, skoro mieliśmy roz-mawiać w obcym języku. Żaden Taglianin i tak nie zrozumiałby ani słowa.
- Opowiedz mi - powiedział.
- Poszedłem na spacer z duchem. Udaliśmy się na południe. Spraw-dziłem rutynowo to, co zawsze. Po prostu codzienny rytuał. - Teraz do-piero pojąłem, dlaczego nie chciał zostać w miejscu. Duszołap. Duszołap mówiła dialektami Miast Klejnotów. Będzie jej trudniej podsłuchać, o czym mówimy, jeśli najpierw będzie musiała nas znaleźć:
- Przecież powiedziałem ci, żebyś zwolnił. Zbyt wiele czasu z nim spę-dzasz. Może cię wessać. W ten sposób cholernie łatwo uwolnić się od bólu. Dlatego ja już z nim nie chadzam.
Mój ból ukryłem głęboko.
- Nie ma sprawy, szefie. - Nie uwierzył mi. Dobrze wiedział, ile Sahra dla mnie znaczyła, jak było mi jej brak. Jak bardzo bolało. - Jakoś sobie radzę. W każdym razie, chciałbym, abyś wiedział, że im dalej zapuścić się na południe, tym większe widać zniszczenia.
- Dlaczego miałoby mnie to obchodzić? Czy może mam już skakać z radości, bo chcesz mi powiedzieć, że dom Władcy Cienia zawalił mu się na głowę?
- Jak chcesz, to skacz, ale tym razem musisz znaleźć sobie inny po-wód. Wśród wad Długiego Cienia na pewno nie znajdziemy architekto-nicznej nieudolności.
- Jakoś przeczuwałem, że nie powiesz mi nic z tego, co naprawdę chciałbym usłyszeć. W ogóle nie jesteś zabawny.
Częścią moich obowiązków jako Kronikarza było przypominanie mym przełożonym, że nie są jeszcze równi bogom.
- Może kiedy indziej. Przeoczenie wyszło nieomal bez szwanku. Ale Kiaulune zostało zniszczone. Tysiące zginęło. A wiadomo, że w przypad-ku tego typu katastrof jeszcze wiele tysięcy umrze od chorób, chłodu i z głodu. - Wielkimi krokami zbliżał się właśnie środek zimy.
Kiaulune jest najdalej na południe położonym miastem zamieszkanym przez ludzi. Jego nazwę tłumaczy się jako Brama Cienia. Kiedy dwadzie-ścia lat temu Władca Cienia, Długi Cień, pojawił się jakby znikąd i obwo-łał panem tych terytoriów, zmienił jego nazwę na Pułapka Cienia. Jedynie ci mieszkańcy Ziem Cienia, którzy woleli unikać drażnienia go, stosowali na co dzień nazwy narzucone im wraz z niewolą.
- To mają być dobre wieści?
- Bez wątpienia dzięki temu spowolnieniu ulegnie tempo budowy Prze-oczenia. Długiemu Cieniowi się to nie spodoba, ale będzie musiał poświęcić czas, by pomóc swym poddanym. W przeciwnym razie rychło zabraknie mu ludzi, którzy by dla niego pracowali.
Nasza mała procesja wolno podążała przez zatłoczone korytarze. Ta część Pałacu została w całości przeznaczona na przygotowania wojenne. Obecnie ludzie zaczynali się już pakować. Wkrótce wyruszamy na połu-dnie, by zrealizować największą, a być może również ostateczną ofensy-wę przeciwko armiom Władców Cienia. Większość naszych sił już masze-rowała, ich tranzyt był procesem powolnym i niełatwym. Wieki zabiera przerzucenie potężnych mas ludzkich na znaczne odległości. Nasi ofice-rowie już od lat kładli fundamenty pod to przedsięwzięcie.
Konował zapytał:
- Chcesz więc powiedzieć, że nie musimy się szczególnie śpieszyć?
- Właśnie, teraz nie ma potrzeby. Trzęsienie go osłabiło.
- Przed trzęsieniem też nie było powodów do pośpiechu. Dojdziemy tam, zanim uda mu się skończyć ten przerośnięty zamek z piasku.
Racja. Rzucenie hasła do rozpoczęcia kampanii już teraz było spowo-dowane głównie tym, że Kapitan i jego kobieta tak bardzo łaknęli zemsty.
Dodajcie też imię Murgena do listy mścicieli. Moje pragnienie zemsty było najświeższej daty, było też najbardziej krwiożercze. Moja żona sta-nowiła ostatnią ofiarę. Długi Cień i Narayan Singh zapłacą za śmierć Sahry. Zwłaszcza Narayan Singh. O ty, żyjący święty Dusicieli, towarzysz twoich nocnych wędrówek również cię ściga.
- Nawet jeśli poniósł poważne straty, nie powinno to w niczym zmie-niać naszych planów.
Przyznałem mu rację.
- Fakt. Chociaż daje nam to większą swobodę manewru.
- A jednak może jest w tym jakiś sens... wpaść na nich, póki jeszcze są ogłupiali. Jak daleko sięgają zniszczenia? Czy chodzi tylko o Kiaulune?
- Poważnie zniszczone zostały wszystkie miasta położone na południe od Danda Presh. Im dalej, tym gorzej to wygląda. Po tamtejszych miesz-kańcach trudno oczekiwać, by zostało im dość energii na odparcie inwazji.
- To wszystko stanowi dodatkowy powód, by trzymać się planu. Zmiażdżymy ich, zanim się pozbierają.
Stary był zawzięty i mściwy. Przypuszczam, że te cechy były u niego efektem wykonywanej pracy. No i tego całego zła, które mu wyrządzono.
- Jesteś gotów? - zapytał.
- Do wymarszu? Ja i wszyscy moi domownicy skończyliśmy już przy-gotowania. Powiedz tylko kiedy, a ruszamy w drogę. - Każdy, kto tylko by zechciał, usłyszałby w tych słowach moją własną gorycz.
Starałem się ze wszystkich sił, aby pragnienie zemsty nie zapuściło zbyt głęboko swoich korzeni. Nie mogłem pozwolić, żeby stało się obsesją.
Konował zacisnął usta, przez chwilę wyglądał naprawdę ponuro. Do moich domowników należał nie tylko Thai Dei, ale również matka Sarie, Ky Gota oraz Wujek Doj, który tak naprawdę nie jest niczyim wujkiem, niemniej pozostaje członkiem rodziny. Konował nie ufał również jemu. Ale w istocie nie ufał nikomu, kto od lat nie należał do bractwa Kompanii. Natychmiast dał mi tego dowód.
- Murgen, chciałbym, żebyś do listy ludzi, których regularnie spraw-dzasz, dołączył również Radishę. Założę się, że w tym samym momencie, gdy wyjedziemy za mury miasta, zacznie kombinować, jak wbić nam nóż w plecy.
Nie kłóciłem się. Było to bardzo prawdopodobne. Przez całą jej histo-rię Czarną Kompanię spotykał brak wdzięczności ze strony pracodawców. Zazwyczaj ci łajdacy mieli później dość powodów, by żałować swej niegodziwości. Tym razem jednak naprawdę były szansę, że uda nam się zdławić ich wysiłki w zarodku, to znaczy zanim Radisha Drah wraz ze swym bratem, Prahbrindrah Drah, zdołają dopuścić się wobec nas poważniej-szej zdrady. Obecnie Radisha i książę musieli się powstrzymywać. Póki żyje Długi Cień, Kompania zawsze będzie w ich oczach mniejszym złem.
Zapytałem:
- Zaglądałeś już do tych ksiąg?
- Jakich ksiąg?
Naprawdę potrafił być irytujący.
- Ksiąg, dla których ryzykowałem moją drogocenną dupę - warkną-łem - wyrywając je z rąk Duszołap tamtej nocy. Zaginionych Kronik, któ-re zapewne mogą nam powiedzieć, dlaczego każdy przeklęty, durny wład-ca i kapłan na tym krańcu świata dostaje zaparcia ze strachu na samą wzmiankę o Czarnej Kompanii.
- Ach. Chodzi ci o te księgi.
- No. Te... - Zrozumiałem, że celowo stara się mnie rozdrażnić.
- Nie miałem jeszcze czasu, Murgen. Chociaż zdążyłem już się przekonać, że będziemy potrzebowali tłumacza. Nie są napisane we współcze-snym tagliańskim.
- Tego się właśnie obawiałem.
- Astralnego wędrowca zabieramy ze sobą na południe. Zaskoczyła mnie ta nagła zmiana. Ostatnimi czasy zachowywał się tak paranoicznie, że niezależnie od powodów nie wspomniałby o Kopciu, czy to wymieniając jego imię, czy też w jakikolwiek inny sposób, nawet gdy-by rozmowa toczyła się w języku innym niż tagliański. Gdzieś zawsze mogła się czaić jakaś wrona.
- Przypuszczałem, że tak będzie - odparłem. - Stanowi zbyt przydat-ne narzędzie, by go tu zostawiać.
- Należy tak to załatwić, by nikt się nie dowiedział.
- Hm?
- Radisha już się zastanawia, co takiego interesującego w nim do-strzegliśmy, iż dbamy o niego i utrzymujemy przy życiu. Ona sama sądzi, że nie ma żadnych szans, aby przyszedł do siebie. Jeżeli zacznie się nad tym głębiej zastanawiać, na koniec może uda jej się dodać dwa do dwu. - Wzruszył ramionami. - Pogadam z Jednookim. Wy dwaj możecie przemy-cić go, kiedy nikt nie będzie patrzył.
- Jeszcze jedna rzecz do zrobienia w wolnym czasie, który mógłbym poświęcić na kopiowanie.
- Hej. Baw się, póki możesz. Już wkrótce zaśniemy na wieki. Nie był człowiekiem religijnym.
2.
- Znowu ja muszę się zajmować wszystkim - jęczał Jednooki. - Jak coś trzeba zrobić, to po prostu posyła się Jednookiego. Już on się o wszyst-ko zatroszczy.
- Tylko jeśli nie uda się najpierw znaleźć Murgena - odwarknąłem.
- Jestem za stary na to gówno, Dzieciaku. Powinienem już przejść na emeryturę.
W tej kwestii mały, czarny człowieczek miał rację. Wedle zapisków w Kronikach liczył już sobie ponad dwieście lat, a wciąż żył, głównie dzię-ki swoim sprytnym czarom oraz szczęściu dalece przekraczającemu wszyst-ko, na co mogłaby zasłużyć ludzka istota.
Znajdowaliśmy się właśnie w mrokach spiralnej klatki schodowej i tar-galiśmy ciało na noszach. Kopeć nie ważył wiele, ale obecność Jedno-okiego, tak czy siak, zmieniała to zadanie w prawdziwą katorgę.
- Jesteś już gotów się zmienić? - zapytałem. Niosłem wyższy koniec. Mam ponad sześć stóp wzrostu. Jednooki miałby pięć, gdyby go postawić na grubej księdze. Ale jest z niego mały, uparty gówniarz, który nigdy nie przyzna, że nie ma racji.
Z jakiegoś powodu Jednooki wbił sobie do głowy, że będzie mu ła-twiej nieść po schodach niższy koniec noszy.
- No. Tak myślę. Kiedy dojdziemy do następnego podestu. Wyszczerzyłem zęby w ciemność. Wtedy zostanie nam do pokonania jeszcze tylko jedno piętro. Potem wymruczałem:
- Mam nadzieję, że cholerny Śpioch zdąży na czas.
Chociaż nie miał więcej niż osiemnaście lat, Śpioch był już weteranem Czarnej Kompanii, służył w niej bowiem od czterech lat. Przeszedł razem z nami przez ogień Dejagore. Wciąż jeszcze ma zbyt duże skłonności do spóźniania się, poza tym jest trochę nieodpowiedzialny, ale, do diabła, przecież jest jeszcze strasznie młody. Wiek czynił go najlepszym kandy-datem do tego, by pojechać wozem nocą przez całe Taglios, nie zwracając przy tym niczyjej uwagi. Jako Taglianin Yehdna łatwo mógł uchodzić za czyjegoś ucznia. Nikt nie będzie się po nim spodziewał, że wie, co robi. Terminatorzy robią to, co im się każe. Ich mistrzowie rzadko kiedy czują się zobowiązani do wyjaśnienia czegokolwiek. Dzieciak zresztą napraw-dę nie będzie miał pojęcia, co właściwie stanie się dzisiejszej nocy. Jeżeli przybędzie na czas, a i potem wszystko pójdzie zgodnie z planem, mogą upłynąć całe lata, zanim dowie się, w czym uczestniczył. Miał ulotnić się, dopóki jeszcze wóz nie zostanie obciążony swym tajemniczym ładunkiem.
Kiedy już załadujemy Kopcia, Jednooki zajmie się resztą. W krytycz-nej sytuacji zawsze może twierdzić, że ciało na wozie należy do Goblina. Żaden z ewentualnych obserwatorów zapewne nie będzie w stanie stwier-dzić różnicy. Przez ostatnie cztery lata nikt nie mógł oglądać Kopcia, zresztą wcześniej również rzadko pokazywał się publicznie. A i Goblin od pewne-go czasu przebywał gdzieś daleko, ponieważ Stary wysłał go z jakąś mi-sją już wiele tygodni temu.
Gdyby ktokolwiek spostrzegł Jednookiego, od razu będzie wiedział, z kim ma do czynienia. Jest najbardziej charakterystycznym członkiem Kompanii. Okropny, zniszczony, stary kapelusz zdradzi go nawet w zupeł-nych ciemnościach. Jest tak cholernie paskudny, że równie dobrze mógł-by świecić własnym światłem.
Odrobinę tylko przesadziłem.
Ludzie jednak uwierzą w wyjaśnienia Jednookiego, ponieważ wszy-scy w Taglios wiedzą, że ten wstrętny, pokurczony karzeł zawsze prowa-dza się z żabiopyskim, małym czarodziejem o imieniu Goblin.
Cała sztuczka zasadzała się na tym, by niczyjej uwagi nie zwrócił kolor skóry Kopcia. Gdyby jednak stało się inaczej, Jednooki zawsze może za-czarować go i sprawić, aby rzeczywiście przypominał Goblina w wystar-czającym stopniu, by zwieść dowolne tagliańskie oko.
Na koniec ktoś wreszcie odkryje, że Kopeć zniknął z Pałacu. Być może stanie się to raczej późno. Przez przypadek. Gdy temu komuś uda się prze-niknąć jakoś przez sieć mylących zaklęć, otaczających pomieszczenie, w którym od lat spoczywał ukryty Kopeć. Tym “kimś” może być Radisha Drah. Ona oraz Wujek Doj byli jedynymi ludźmi, nie licząc mnie, Konowała i Jednookiego, którzy wiedzieli, iż Kopeć jeszcze żyje, nawet jeśli istota o tym nie wymawianym imieniu nieodwracalnie zagubiła się w krainach komy.
Zresztą większy pożytek z niego teraz niźli wówczas, gdy był świado-my i piastował stanowisko tajnego nadwornego czarodzieja. Kopeć był tak skończonym tchórzem, jak to tylko możliwe w przypadku istoty ludzkiej.
Dotarliśmy na półpiętro. Przeklęty Jednooki omal nie wypuścił swoje-go uchwytu noszy. Śpieszyło mu się do zmiany.
- Powiedz mi, kiedy będziesz gotów - oznajmiłem.
- Nie próbuj mi się tu stawiać, Dzieciak. - Wymruczał kilka słów w ja-kimś martwym języku, które były zupełnie niepotrzebne, zamierzone tyl-ko jako element widowiska. Mógłby powiedzieć to samo po tagliańsku, z identycznym rezultatem. Który sprowadzał się mniej więcej do tego, iż ponad jego wstrętnym kapeluszem wykwitła kula jarzącego się błotne-go gazu.
- Powiedziałem coś?
- Nie musisz nic mówić, Dzieciaku. Uśmiechasz się niczym jakiś gównożerny pies. - Ale dyszał rozpaczliwie, widać było, że dłużej nie da rady.
- Stary pierdziel jest cięższy, niżby się na pierwszy rzut oka zdawało, no nie?
Faktycznie, był. Być może dlatego, że po czterech latach snu składać się musiał głównie ze smalcu, mając za całe pożywienie zupę, sos od pie-czeni oraz inne pomyje, jakie udawało mi się wlać mu łyżeczką do gardła.
Doglądanie go stanowiło cholernie nieprzyjemne zajęcie. Pozwoliłbym mu zdechnąć, gdyby nie był tak przydatny. W stosunku do tego faceta Kompanii na pewno nie zbywało na ciepłych uczuciach. Cóż, być może bardziej lubiłem go teraz, gdy był w stanie śpiączki, niźli wówczas, gdy znajdował się w pełni władz umysłowych, chociaż osobiście nigdy nie mieliśmy ze sobą do czynienia. Słyszałem jednak tyle przerażających opo-wieści o jego tchórzostwie, że niewiele potrafiłbym powiedzieć na jego korzyść. Cóż, kiedy jeszcze był przytomny, w miarę nieźle sprawdzał się w roli dowódcy straży pożarnej. Ogień był wrogiem, którego Taglios zna-ło w znacznie bardziej osobisty sposób niż dalekich Władców Cienia.
Gdyby nie okazał się skończonym tchórzem i nie przeszedł na stronę Długiego Cienia, nie byłyby obecnie w tak opłakanym stanie.
Z powodów niezrozumiałych nawet dla Jednookiego, pogrążony w śpiączce duch Kopcia stosunkowo luźno związany jest z jego ciałem. Usta-nowienie połączenia z jego ka jak to się w tych stronach nazywa, nie przed-stawia szczególnych trudności. Ponadto posłusznie spełnia polecenia. Mogę połączyć się z nim, oddzielić od własnego ciała i dosiadając go, po-dróżować niemalże wszędzie, zobaczyć prawie wszystko, co przyjdzie mi do głowy. Dlatego właśnie teraz mamy zeń tyle pożytku. I ten sam powód decyduje o tym, by wszystko, co go dotyczy, trzymać w ścisłej tajemnicy. Jeżeli zdołamy wygrać tę mroczną wojnę, zwycięstwo w znacznej mierze będzie efektem tego, że byliśmy w stanie nauczyć się “wędrować z duchem”.
- Mogę już iść - powiedział Jednooki.
- Szybko dochodzisz do siebie, stary pierdzielu.
- Lepiej uważaj, co kłapiesz szczęką, Dzieciaku, bo nigdy nie będziesz miał szansy się przekonać, jak to jest, kiedy ma się tyle lat, że można już oczekiwać traktowania z szacunkiem, a za nic nie da się go wyegzekwo-wać od takich szczeniaków jak ty.
- Przestań. Zaczepiasz mnie tylko dlatego, że Goblin od ciebie uciekł.
- A właśnie, gdzie też się podziało to skarłowaciałe mysie łajno? Wiedziałem. Czy też powinienem wiedzieć. Spacerowałem z duchem.
Jednooki wszakże wiedzieć nie musiał, dlatego też nic mu nie powie-działem.
- Bierz się do tych przeklętych noszy, złamany kutasie.
- Wiedziałem Dzieciaku, że będziesz mi uprzyjemniał życie w równym stopniu jak ten skunks.
Chwyciliśmy nosze. Kopeć wydał z siebie bulgoczący odgłos. Spie-niona strużka śliny wypłynęła z kącika jego ust.
- Pośpiesz się. Muszę oczyścić mu usta, zanim się udławi.
Jednooki na szczęście nic nie odpowiedział. Oszczędzał oddech. Nie-zgrabnie gramoliliśmy się po schodach. Kopeć zaczął wydawać takie odgłosy, jakby już się dusił. Kopniakiem otworzyłem drzwi i wyszedłem na zewnątrz, nie zastanowiwszy się nawet, co może nas czekać po drugiej stronie. Znaleźliśmy się na ulicy.
- Połóż go na ziemi - warknąłem. - Potem osłoń nas na chwilę, bym mógł się nim zająć.
Nie wiadomo, kto mógł nas obserwować. Tagliańskie noce skrywają niezliczone pary ciekawskich oczu. Każdy chciałby wiedzieć, czym zajmują się bracia z Czarnej Kompanii. Przyjęliśmy założenie, że niektóre z tych oczu należą do ludzi, o których, jak dotąd, nie mieliśmy zielonego pojęcia. Paranoja też jest sposobem na życie.
Ukląkłem przy noszach, uniosłem nieco jeden koniec i odwróciłem głowę Kopcia. Szyja wahnęła się zupełnie luźno, jakby pozbawiona krę-gosłupa. Kopeć zagulgotał i rozkaszlał się.
- Szybciej - powiedział Jednooki.
Rozejrzałem się dookoła. W naszą stronę zmierzał wysoki strażnik Shadar, w dłoni trzymał latarnię. Jeden z pomysłów Starego - nocne, pie-sze patrole w znacznej mierze sparaliżowały szpiegowskie wysiłki wroga. Teraz jednak nasza wynalazczość mogła zwrócić się przeciwko nam.
Żołnierz w turbanie przeszedł tak blisko, że materia jego szarych spodni lekko musnęła moje ramię. Ale niczego nie wyczuł. Jednooki nie jest żad-nym mistrzem czarnoksiężników, jednak kiedy się skoncentruje, potrafi wykonać cholernie dobrą robotę. Kopeć powtórnie zacharczał.
Shadar zatrzymał się, spojrzał za siebie. Jego oczy rozszerzyły się. Niewiele więcej można było dostrzec między turbanem a potężną bro-dą. Nie mam pojęcia, co zobaczył, jednak dotknął swego czoła, a potem machnął palcami, wykonując dłońmi dwa szybkie półkola, które skończy-ły się na sercu. Tak wyglądało zaklęcie przeciwko złemu urokowi, popu-larne wśród mieszkańców Taglios. Szybko ruszył dalej.
- Coś ty zrobił? - zapytałem.
- Nieważne - odrzekł Jednooki. - Ładujemy go. - Wóz czekał do-kładnie w tym miejscu, gdzie Śpioch miał go zostawić. - Na pewno donie-sie. Za kilka minut będzie tu cała jego rodzina.
Strażnicy byli wyposażeni w gwizdki. Nasz człowiek przypomniał so-bie o swoim i zaczął dmuchać w niego w momencie, gdy Jednooki unosił swój koniec noszy. W ciągu kilku chwil odpowiedziały mu z oddali bliź-niacze, przenikliwe tony.
- On będzie tak się cały czas, cholera, ślinił? - zapytał Jednooki.
- Położę go na boku. Flegma będzie mogła spokojnie wypływać. Ale to ty jesteś facetem od medycyny. Skoro ma zdechnąć na zapalenie płuc, lepiej od razu zacznij go leczyć.
- Idź uczyć ojca dzieci robić, Dzieciaku. Po prostu wsuń tego małego gnoja na wóz, a potem zabieraj dupę i znikaj za drzwiami.
- Cholera. Chyba zapomniałem je zablokować.
- Nazwałbym cię głupim gówniarzem, ale wkurza mnie stwierdzanie rzeczy oczywistych. Uff! - Udało mu się wtaszczyć swój koniec noszy na dno wozu. Śpioch, dobry chłopak, nie zapomniał zostawić tylnej burty opuszczonej, dokładnie tak jak mu kazano. - Pamiętałem za ciebie.
- W końcu przecież i tak wychodziłeś ostatni. - Do diabła, naprawdę będę zadowolony, gdy Goblin wróci i Jednooki będzie miał się z kim kłó-cić. Wsunąłem mój koniec noszy na wóz.
Jednooki już wdrapywał się na kozioł.
- Nie zapomnij podnieść burty.
Położyłem Kopcia na boku, tak by ślina mogła mu swobodnie wypły-wać z ust, uniosłem burtę i wsunąłem dębowe kołki w odpowiednie otwory.
- Sprawdź, co z nim, gdy tylko uda ci się od tamtych uwolnić.
- Zamknij się i spadaj.
W tej chwili już wszędzie dookoła słychać było dźwięki gwizdków. Wyglądało to tak, jakby wszyscy strażnicy akurat znajdujący się na służ-bie ruszyli w naszą stronę. Ich ciekawość może ściągnąć na nas niepożą-daną uwagę. Pobiegłem do tylnego wyjścia. Za moimi plecami stalowe obręcze kół turkotały już po kamieniach bruku. Jednooki będzie miał szan-sę, by sprawdzić skuteczność naszej legendy.
3.
Od tylnego wejścia było dość daleko do miejsca, które nazywałem swoim domem. Po drodze zatrzymałem się przy celi Konowała, powinien wiedzieć, co się zdarzyło, gdy wynieśliśmy Kopcia na zewnątrz.
- Oprócz tego Shadara nikogo innego nie widzieliście? - upewnił się.
- Nie. Ale to zamieszanie ściągnie na nas uwagę. Jeżeli usłyszą, że za-angażowany był we wszystko Jednooki, ludzie, którzy się nami interesują, zaczną węszyć dookoła. Raczej nie będą mieli wątpliwości, że coś jest gra-ne, nawet jeśli nasz czarodziej sprzeda strażnikowi swoją opowiastkę.
Konował odchrząknął. Zapatrzył się w dokumenty, od których studio-wania go oderwałem. Widać było, że jest ze szczętem umęczony.
- Teraz i tak nic z tym nie możemy zrobić. Prześpij się trochę. Za dzień lub dwa my również ruszamy.
- Ehe. - Nieszczególnie paliło mi się w drogę, zwłaszcza zimą. - Nie-zbyt mnie to cieszy.
- Hej. Ja jestem starszy i bardziej tłusty od ciebie.
- Ale ty masz do kogo jechać. Pani czeka.
Mruknął coś całkowicie bez entuzjazmu. W sposób skłaniający do zastanowienia nad jego oddaniem tej kobiecie. Od czasu kłopotów z Klin-gą... Nie mój interes.
- Dobrej nocy, Murgenie.
- Tak. Tobie też, szefie. - Nie starał się mnie pocieszać, nie zniósłbym chyba tego.
Ruszyłem...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]