Czarna legenda dziejów Polski - JERZY ROBERT NOWAK,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Prof. dr hab. Jerzy Robert Nowak
Czarna legenda dziejów Polski
W Polsce powojennej kolejne pokolenia młodzieży miały to nieszczęście, że wciąż natykały się na uporczywe zabijanie pamięci przez komunistycznych rządców, w interesie sowieckiego zwierzchnictwa. Począwszy od doby stalinowskiej, gdy jak wspominał później słynny polski historyk profesor Tadeusz Manteuffel: wszystkie powstałe w latach stalinowskich zarysy dziejów Polski czynią wrażenie, jak gdyby były pisane w stolicach nieprzyjaznych nam państw zaborczych. Zabijanie narodowej pamięci kontynuowano dalej, choć nie w tak wielkich rozmiarach, także i w następnych dziesięcioleciach PRL-u. Dość przypomnieć całe wielkie kampanie ataków na powstania narodowe i "polską bohaterszczyznę" na przełomie lat 50. i 60. czy ataki na "dzieje głupoty" Polaków w dobie jaruzelszczyzny, ówczesne wybielania Targowicy i w. księcia Konstantego.
Nic dziwnego, że tak wiele osób oczekiwało po czerwcu 1989 roku, jako jednego z najbardziej widomych objawów przemian, właśnie powiedzenia całej prawdy o historii Polski, skończenia z jej przyczernianiem. Srodze się rozczarowali w swych nadziejach. W czasie, gdy jakże często najbardziej wzruszające programy patriotyczne wędrują w telewizji na "zsyłkę po północy". Gdy można tłumaczyć pominięcie w TVP ogólnopolskich uroczystości w dniu 28 marca 1993 r. ku czci 50-lecia akcji pod Arsenałem, zorganizowanej przez harcerzy z Szarych Szeregów Armii Krajowej, tak jak zrobiła Nina Terentiew: dla kilku dziadków nie będę przesuwała mojej audycji. Gdy tak, jak ostatnio, telewizja publiczna nie zdobyła się nawet na oczekiwaną przez miliony Polaków bezpośrednią transmisję z uroczystości w Katyniu. Gdy w najbardziej wpływowych polskojęzycznych przekaziorach dominuje obraz Polski, tak kreowany, jakby go tworzyli najbardziej nieżyczliwi nam cudzoziemcy. I gdy, niestety, prawie nie słychać głosów protestu przeciwko temu ze strony wybitnych profesjonalnych historyków. Inna sprawa, że polska nauka historyczna poniosła w ostatnich kilkunastu latach ogromne straty, straty nie do powetowania. Odeszli w zmrok tak wybitni znawcy naszych dziejów, jak: Kieniewicz, Gieysztor, Czapliński, Skowronek, Łojek, Łepkowski. Za to tym bardziej nasiliło się w mediach bezkarne hulanie publicystycznych "odbrązowiaczy" historii, zajętych oczernianiem dziejów, bo to najwyraźniej jest popierane, odpowiednio forytowane i nagradzane. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, jak bardzo usilnie kreuje się na naszych oczach odpowiednio ponurą, czarną legendę dziejów Polski. Tym szkicem chciałbym obudzić i zaalarmować tych wszystkich, którzy jeszcze nie dostrzegają rozmiarów sączonych w mediach działań dla ukazania bezsensu i beznadziejności polskich dziejów, działań dążących do zakompleksienia Polaków. Niech do końca stracą wiarę w siebie, i wierzą tylko w mądrych zagranicznych "cywilizatorów"!
Nieuk-laureat z "Rzeczpospolitej"
Szczególnie obrzydliwym wyrazem "mody" na oszczercze przyczernianie obrazu dziejów Polski jest wydana w 2000 roku przez Presspublicę książka filozofa Janusza A. Majcherka, zawierająca w części poświęconej historii głównie artykuły publikowane w ostatnich latach na łamach "Rzeczpospolitej". Pełnym antypolskiego jadu jest już otwierający tom Majcherka artykuł Poprawka z historii, za który autor dostał tytuł "najlepszego publicysty 1999" od redakcji miesięcznika "Press". Nagrodzono zbiór antypolskich brecht, wspieranych przez całkowitą ignorancję domorosłego historyka na temat prawdziwych faktów z historii Polski i Europy.
Majcherek z werwą anonsuje, że chce zwalczyć powielane w oficjalnej - szkolno-podręcznikowej historiografii "liczne schematy i stereotypy" ukształtowane jeszcze w dobie rozbiorowej "ku pokrzepieniu serc" oraz w okresie komunistycznej propagandy - dla stworzenia zastępczej legitymizacji ówczesnej władzy i uzasadnienia jej podporządkowania interesom Kremla. To, co głosi Majcherek, to absolutne pomieszanie z poplątaniem. Jak można w ogóle stawiać znak równości między tym, co pisano w dobie rozbiorów "dla pokrzepienia serc" a tym, co pisano o historii w dobie PRL dla uzasadnienia jej podporządkowania interesom Kremla? Przecież w czasach PRL-u oficjalnie wspierano nie argumenty historyczne dla "pokrzepienia serc", a dla ich upodlenia, pokazania, że Polacy niepotrzebnie zderzali się z "jedynie słusznymi" celami swego rosyjskiego sąsiada, a ich antyrosyjskie powstania były tylko "dziejami polskiej głupoty". Cała zaś Druga Rzeczypospolita - według oficjalnych tez PRL-owskiej historiografii - była jednym wielkim pasmem głupot i zdrad. Podobnie jak działania związanego z Londynem Polskiego Państwa Podziemnego. Co takie komunistyczne wywody miały wspólnego z XIX-wiecznym "pokrzepianiem serc", to już jest przedziwny sekret dywagacji pana Majcherka.
Próbując maksymalnie przyczernić obraz Rzeczypospolitej Obojga Narodów, Janusz Majcherek stara się przedstawić ówczesną Polskę jako kraj krzywdy i dyskryminacji innych narodów. Pisze o utrudnianiu przez Polaków identyfikacji z interesami państwa rozlokowanych na zachodzie i północy, przeważnie niemieckojęzycznych i protestanckich środowisk, jak i zamieszkałych na wschodzie i południu, głównie na wsi, rzesz ruskich i prawosławnych. I dodaje: tym bardziej że jednych i drugich jako mieszczan i chłopów, szlachecko-polski naród i tak dyskryminował. Publicysta-nieuk jak widać nie wie nic o tym, że w rzeczywistości gros magnaterii i szlachty na wschodzie i na południu dyskryminującej chłopów i mieszczan na wschodzie i na południu Polski stanowili panowie ruskiego pochodzenia, typu Wiśniowieckich, a nie szlacheccy przybysze z Polski. Jak widać za wiele naczytał się różnych stalinowskich uogólnień o "polskich panach". Niedouczonemu w wiedzy historycznej Majcherkowi warto zacytować opinię historyka, skądinąd bardzo fetowanego w kręgach naszych "Europejczyków" - profesora Janusza Tazbira. W publikowanym na łamach "Gazety Wyborczej" artykule prof. Tazbir ośmieszał powielany przez historyków rosyjskich i sowieckich mit o tym, jakoby w dawnej Polsce dokonywało się "wynaradawiania Rusinów" w warunkach brutalnego przymusu. Zdaniem prof. Tazbira: Jest to podobny mit historyczny, jak twierdzenie, iż powstania kozackie były walką uciskanych wyłącznie ruskich chłopów z czysto polską magnaterią. W istocie zaś słabo nieraz spolonizowani królewięta kresowi musieli się ścierać z podanymi, wśród których sporą część stanowili zbiegowie z ziem etnicznie polskich (J. Tazbir: Unia wielkich nadziei, "Gazeta Wyborcza" 17-18 sierpnia 1996 r.). W związku z twierdzeniami Majcherka o rzekomym "dyskryminowaniu" obcych etnicznie mieszczan przez "szlachecko-polski naród", przypomnijmy oparte na znajomości faktów historycznych oceny prof. Janusza Tazbira: W przeciwieństwie do przywilejów stanowych tolerancja narodowościowa obejmowała nie tylko szlachtę, lecz również i inne warstwy ludności, z mieszczaństwem na czele. Jak już wspominaliśmy, obce grupy etniczne mieszkające po miastach nie doznawały z powodu swego pochodzenia żadnej dyskryminacji (J. Tazbir: Tradycje tolerancji religijnej w Polsce, Warszawa 1980, s. 153).
I ten właśnie fakt sprawiał rzeczy tak szokujące dla niektórych zagranicznych obserwatorów sceny polskiej pod koniec XVIII w. jak to, że złożona głównie z ludności niemieckiej i protestantów ludność Gdańska w przeważającej części upierała się przy pozostaniu przy katolickiej Rzeczypospolitej, broniąc się przed wpadnięciem pod rządy Prus. Skrajnie przyczerniający obraz dawnej Polski J.A. Majcherek ani słowem nie wspomina o wyjątkowym znaczeniu trwającej przez stulecia Rzeczypospolitej Obojga Narodów, jako dobrowolnej unii dwóch narodów, które sfederowały się na absolutnie równych prawach. W tamtych wiekach znano zaś na ogół federowanie "tylko na drodze masowych egzekucji i zniszczenia". Tak na przykład "federowała się" Anglia z Irlandią, Szkocją czy Walią. Wyjątkowe znaczenie polskiej unii z Litwą na tle tego, co się działo w ówczesnym świecie eksponowali liczni zagraniczni badacze naszych dziejów. Na przykład świetny historyk amerykański Robert Howard Lord (1885-1954) pisał o Rzeczypospolitej Obojga Narodów, że była to pierwsza przed zjawieniem się Stanów Zjednoczonych, na szeroką skalę podjęta próba republiki federacyjnej. Przypomnijmy również, jak słynny angielski pisarz polskiego pochodzenia Joseph Conrad wysławiał w 1916 roku w tekście Zbrodnia rozbiorów unię polsko-litewską jako jedyną w swoim rodzaju w historii świata spontaniczną i całkowitą unię suwerennych państw, świadomie wybierających drogę pokoju.
Fałsze o polskiej "nietolerancji"
Ulubionym motywem nieuka-laureata, powracającym wciąż jak jedna z nici przewodnich jego artykułów, jest podważanie znaczenia tolerancji w Polsce (por. J.A. Majcherek W poszukiwaniu nowej tożsamości, Warszawa 2000, s. 12-13, 23, 41, 72, 209). Majcherek głosi, że: Legenda polskiej tolerancji jest mocno zmitologizowana i zmistyfikowana, że co do tolerancji zaś, to kłopot z nią główny ten, że rozwinęła się bardzo dawno i w toku dziejów słabła. Kiedy indziej twierdzi, że w Polsce dość szybko nastąpił kres tolerancji, bo już w 1596 r. Kościół katolicki odmówił równouprawnienia (m.in. wejścia do Senatu) biskupom unickim, a w 1658 r. nastąpiło wygnanie Braci Polskich i Czeskich, w 1673 r. - pozbawienie niekatolików dostępu do nobilitacji i indygenatu, w 1718 r. usunięcie ostatniego posła kalwińskiego z Senatu). Za to na zachodzie nagle zaczął się, według Majcherka, rozkwit tolerancji: po pokoju westfalskim w Europie prześladowania religijne stopniowo ustają, a niedługo potem (List o tolerancji Johna Locke'a z 1689 r.) następuje szybki wzrost tolerancji i praw obywatelskich w zachodnich społeczeństwach. Czy J.A. Majcherek publicysta-nieuk z "Rzeczpospolitej" cokolwiek słyszał o tym, co działo się we Francji pod koniec XVII i na początku XVIII wieku, a więc wtedy, gdy według niego nastąpił szybki wzrost tolerancji na Zachodzie? Czy słyszał o odwołaniu przez króla Ludwika XIV w 1685 r. edyktu nantejskiego i postanowieniach wprowadzających zakaz nabożeństw kalwińskich i wygnanie pastorów, nie mówiąc o surowych karach wobec wszystkich, którzy chcieliby uchodzić przed tymi represjami za granice państwa (Francję opuściło aż 100 tys. protestantów pomimo tych zakazów)? Czy słyszał o trwających całe lata okrutnych dragonadach? A może coś słyszał o tym, że okrutne kary wobec hugenotów spowodowały wybuch tzw. powstania kamisardów w latach 1702-1705? Przypomnijmy, że w "tolerancyjnej" Francji protestanci odzyskali prawa cywilne dopiero w 1787 roku. I przypomnijmy także, jak w tej "tolerancyjnej" Francji podczas rewolucji w latach 1792-1793 doszło do wybuchu prawdziwego amoku antyreligijnego (topienia setek księży w Loarze, gilotynowanie karmelitanek, rzezi dziesiątków tysięcy katolickich chłopów w Wandei).
Czy nasz nieuk z taką swadą powołujący się na List o tolerancji angielskiego filozofa Johna Locke'a z 1689 roku coś wie o tym, że w tejże "tolerancyjnej" Anglii dokładnie 30 lat później - w 1719 - roku wydano straszne prawa karne przeciwko katolikom irlandzkim, zabraniające im w ogóle nabywania ziemi w drodze kupna czy daru, czy nawet dzierżawienia jej na dłużej niż 31 lat? Inne postanowienie zamykało katolikom drogę nawet do najdrobniejszych urzędów i funkcji publicznych i bardzo wielu zawodów (np. nauczyciela, drukarza, księgarza). Dodajmy, że za pobyt biskupów czy zakonników w Irlandii groziła kara śmierci (por. S. Grzybowski Historia Irlandii, Warszawa 1977, s. 242). Czy nieuk-publicysta coś słyszał o wielkich, krwawych rozruchach antykatolickich w Londynie w 1780 roku, znanych pod nazwą buntu Gordona? Czy słyszał o bezwzględnych prześladowaniach katolików w Irlandii w XIX wieku? Czy coś wie o tym, że główną przyczyną wybuchu największego węgierskiego powstania narodowego pod wodzą księcia Franciszka II Rakoczego w 1703 roku był okrutny sposób, w jaki "tolerancyjna" Austria pod rządami fanatycznego rzecznika kontrreformacji - despotycznego cesarza Leopolda I - prześladowała węgierskich protestantów? Czy nieuk z "Rzeczpospolitej" coś wie o okrutnych prześladowaniach ludzi z innych niż prawosławne wyznań w Rosji carów w XVIII i XIX w., począwszy od mordu bazylianów w Połocku w 1705 roku za cara Piotra I, o tym, że tysiące rosyjskich starowierców uciekało przed represjami do Polski? O tym, co przypomniał w 1890 r. rosyjski historyk Wasilij A. Bilbasow, że w XVIII wieku odgrywała Polska w stosunku do emigracji rosyjskiej rolę dzisiejszej Szwajcarii.
Gdyby nieuk-publicysta trochę więcej czytał, to dowiedziałby się, choćby z Dziejów Polski nowożytnej Władysława Konopczyńskiego (Warszawa 1986, t. II, s. 183), że położenie różnowierców w Polsce było nawet bez porównania lepsze niż położenie ich we Francji, Hiszpanii lub Austrii, a tym bardziej niż położenie katolików w Anglii, Szwecji i Danii albo sytuacja unitów i starowierców w Rosji. Dowiedziałby się również, że w Polsce w latach 1768 i 1773 zniesiono wszystkie poprzednie ograniczenia wobec różnowierców, poza utrzymaniem jedynie zamknięcia przed nimi drogi do stanowisk ministerialnych, krzeseł senatorskich i wyższych urzędów państwowych.
Dodajmy to, o czym najwyraźniej nie wie niedouczek z "Rzeczpospolitej" - w ostatnim ćwierćwieczu istnienia Rzeczypospolitej szlacheckiej nie odnotowano żadnego śladu zatargów między katolikami a przedstawicielami innych wyznań. Symbolem panującej wówczas tolerancji religijnej był wzniesiony w Warszawie w latach 1777-1781 okazały budynek zboru luterańskiego, zbudowany przez słynnego architekta Szymona Bogumiła Zuga. Wielki Sejm czteroletni uchwalił 3 maja 1791 r. pełną swobodę kultu dla wszystkich wyznań, nie wyłączając nawet kwakrów, menonitów czy anabaptystów. Wszyscy przedstawiciele innych wyznań, podobnie jak katolicy, pełnię praw obywatelskich, a w tym prawo posłowania na sejmy i sejmiki, udziału w trybunałach sądowych etc. (Jedynie stanowiska ministrów zastrzeżono dla katolików.) Bardzo wielką rolę w upowszechnieniu idei tolerancji religijnej w Polsce odgrywały szkoły pod nadzorem powołanej w 1773 r. Komisji Edukacji Narodowej, pierwszego w Europie ministerstwa oświaty. Uczyły one szacunku dla innych wyznań, wskazując na korzyści dla narodu, wynikające z tolerancji religijnej. Przypomnijmy, że w takiej np. Anglii ograniczenia prawne wobec katolików istniały jeszcze do 1829 roku, a w Szwecji nawet jeszcze 20 lat dłużej. Dodać można przy tym, że np. w Szwajcarii uprzedzenia na tle religijnym jeszcze w 1847 roku doprowadziły do wojny domowej między kantonami katolickimi a protestanckimi. W Hiszpanii w XIX wieku dochodziło do przeróżnych wybuchów fanatyzmu religijnego i antyreligijnego (np. palenia kościołów), a jeszcze w 1936 roku fanatyzm antyreligijnej polityki republikanów był jedną z głównych przyczyn wybuchu krwawej wojny domowej. Nie trzeba dodawać, co się dzieje jeszcze dziś pod koniec XX wieku w północnej Irlandii między katolikami a protestantami.
Przypomniałem tak szeroko fakty o polskiej tolerancji, ponieważ w ostatnich latach coraz częściej spotykamy się z oszczerczymi próbami jej podważania. Na łamach ulubionego organu J.A. Majcherka "Rzeczpospolitej" wystąpił w tym stylu m.in. były autor tamtejszych przeglądów prasy pt. Na zdrowy rozum - Szot. W przeglądzie prasy z 29-30 lipca 1995 r. Szot, powołując się na "odbrązowiające" Polaków stwierdzenia "Gazety Pomorskiej" głosił, że przekonanie Polaków o tym, jakoby byli niezwykle tolerancyjni, nie znajduje, poza chlubnymi wyjątkami, potwierdzenia w historii. Z potępieniem przypominania o polskiej tolerancji wystąpił jeden z byłych luminarzy stanu wojennego, Wacław Sadkowski, z nadania władz PRL były komisaryczny zarządca Pen Clubu w dobie jaruzelszczyzny (por. uwagi na temat jego ówczesnych "wyczynów" w "Kulturze Niezależnej" z 1986 r., nr 22-23 i z 1987 r., nr 32). Występując na promocji albumu M. Niezabitowskiej i T. Tomaszewskiego o współczesnych polskich Żydach, Sadkowski pochwalił autorów za to, że ustrzegli się dwóch obrzydliwości (podkreślenie - J.R.N.), często przy tym temacie (żydowskim - J.R.N.) popełnianych. Nie ma tam ani słowa o tolerancji i ani słowa o gościnności. Bo niby dlaczego człowieka, który umie żyć z drugim człowiekiem, nazywać tolerancyjnym (por. A. Wróblewska Samotni, biedni, starzy - ostatni Żydzi polscy, "Życie Warszawy" z 12 października 1993 r.). Mamy więc nie pozwalać sobie na przypominanie polskiej tolerancji, a zamiast tego cierpliwie znosić publicystyczne wybryki różnych nieuków w stylu Majcherka, oskarżających właśnie Polaków o nietolerancję. I bezmyślnie godzić się z przedrukami różnych antypolskich głupot na ten temat (vide przykład Wichrów wojny
popularnego amerykańskiego pisarza Hermana Wouka, gdzie można przeczytać taki oto szokujący komentarz, włożony w usta żydowskiej postaci książki - doktora Jastrowa: Młodzi ludzie, a szczególnie młodzi Amerykanie, nie zdają sobie sprawy, że europejska tolerancja wobec Żydów liczy sobie od pięćdziesięciu do stu lat i nigdy głęboko się nie zakorzeniła. Do Polski, gdzie się urodziłem, w ogóle nie doszła" (H. Wouk Wichry wojny, Warszawa 1993, t. I, Natalia, s. 38). Polskie wydawnictwo nie zdobyło się nawet na opatrzenie krytycznym odnośnikiem tego tak ewidentnego, potwornego, antypolskiego fałszu.
To nie Polacy wymyślili "zmistyfikowaną" legendę o polskiej tolerancji. Prawdę, a nie legendę, o ogromnym znaczeniu polskiej tolerancji przyznawał nawet zatwardziały wróg Polski, pruski feldmarszałek Helmut von Moltke, pisząc, że: Przez długi przeciąg czasu Polska przewyższała wszystkie inne kraje Europy swoją tolerancją i to, że w Polsce panowała daleko większa tolerancja niż we wszystkich innych krajach Europy. Wróg Polski von Moltke przyznawał więc to, czemu usiłuje dziś zaprzeczyć polskojęzyczny filozof-nieuk J.A. Majcherek. To w Wielkiej Encyklopedii Francuskiej z XVIII wieku, redagowanej przez skądinąd niezbyt lubiącego Polskę Denisa Diderota sławiono polską tolerancją, przypominając, że naród polski brał bardzo mały udział we wszystkich wojnach religijnych (...) jest to kraj, gdzie spalono najmniej ludzi za to, że pomylili się w dogmacie. Można by przytoczyć świadectwa całego legionu cudzoziemców, wysławiających niezwykłe na tle całej ówczesnej Europy rozmiary polskiej tolerancji religijnej (m.in. J. Bodina, T. Morysona, markiza d'Oria, J.S. Komenskyego, C.C. de Rulhiere, lorda H. Broughama, L.A. Carracioliego, który pisał, że jeśli w Europie istniał naród tolerancyjny, to byli nim bez wątpienia Polacy.
Majcherek stara się również maksymalnie podważyć pochwały pod adresem parlamentaryzmu dawnej Polski, akcentując, że istnieją na świecie starsze i lepiej rozwinięte systemy parlamentarne, a to, co było specyfiką polskiego, zaszczytu mu akurat nie przynosi: brak uporządkowanej i sprawnej władzy wykonawczej (rządu) oraz zasada powszechnej zgody, czyli liberum veto. Nieukowi-publicyście z "Rzeczpospolitej" radziłbym przeczytać to, co napisał o dokonaniach dawnej Rzeczypospolitej, choćby w zakresie tradycji praw człowieka, Jerzy Surdykowski, skądinąd znany jako panegiryczny chwalca Zachodu, jak najodleglejszy od polskich opcji narodowych. Otóż - według Surdykowskiego: szlachecka Rzeczpospolita polsko-litewska miała już swoje pakty praw człowieka w drugiej połowie XV wieku, ukształtowany system parlamentarny i trójpodział władz na początku XVI wieku - dwa i pół stulecia przed Monteskiuszem (...) polska myśl demokratyczna - przez dwa stulecia udany i skuteczny - eksperyment szlacheckiej demokracji oddziałały na zachodnioeuropejską myśl polityczną (...). Frycz Modrzewski miał na pewno wpływ na Hugo Grotiusa - i tak dalej, i tak dalej, aż do wielkich postaci francuskiego Oświecenia. Przecież Artykuły Henrykowskie z 1573 roku, opisujące całokształt ustroju politycznego państwa, są w praktyce pierwszą polską konstytucją, o wiele wcześniejszą od amerykańskiej, choć wtedy nie używano jeszcze tego miana (...) (J. Surdykowski Czego uczyć się od Ameryki, "Rzeczpospolita" 5-6 lipca 1997 r.).
Nieukowi-lauretowi radziłbym również zajrzeć do prac cytowanego już znakomitego, zagranicznego znawcy dziejów Polski, słynnego, amerykańskiego historyka Roberta Howarda Lorda. W książce Polska (Lwów 1921) R.H. Lord pisał: Dawne państwo polskie to próba o wysoce oryginalnym i zaciekawiającym charakterze (...). W szesnastym i siedemnastym wieku republika ta była najswobodniejszym państwem w Europie, państwem, w którym przeważała wolność konstytucyjna, obywatelska i umysłowa. Niedouczkowi z "Rzeczpospolitej" radziłbym zajrzeć również do obiektywnej oceny historii dawnej Polski danej przez wybitnego niemieckiego historyka Harolda Laeuena w książce Polnische Tragödie (wydanej w Stuttgarcie w 1955 r. - zyskała ona sobie trzy wydania w Niemczech), Laeuen pisał w swej historii Polski z prawdziwym entuzjazmem o dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów jako wspaniałym państwie ogromnych wolności politycznych i religijnych, które przeciwstawiał prymitywnemu pruskiemu drylowi i carskiemu barbarzyństwu. Pionierską rolę Polski w dziedzinie parlamentaryzmu najlepiej ilustrował fakt, że w XVI wieku aż 10 procent całego społeczeństwa wpływało na wybór posłów do parlamentu, podczas gdy w Anglii jeszcze w 1832 roku tylko 4,9 procent ludności miało prawo wyborcze. Jeszcze w 1505 roku w Polsce przyjęto uchwaloną na Sejmie ustawę nihil novi gwarantującą, że władcy nie będą mogli wprowadzać żadnych nowych zarządzeń bez wspólnego zezwolenia senatorów i posłów do Sejmu. Ustawa Nihil novi zapobiegła wszelkim możliwościom absolutnych działań ze strony królów, nie mówiąc już o groźbie tyranii, tak częstej wówczas w innych krajach Europy. W Polsce już w 1505 roku, a więc na sto kilkadziesiąt lat przed głośnym angielskim Habeas Corupus zapewniono bezpieczeństwo obywatelom w sprawie groźby naruszenia ich praw i nietykalności osobistej przez arbitralne działania króla i jego urzędników.
Nihilista "buszujący w historii"
Podobnym do Majcherka, maniakalnym wręcz, "przyczerniaczem" i "odbrązowiaczem" historii Polski jest stały felietonista "Polityki" Ludwik Stomma. W felietonach, wydanych w 1993 r. w formie książkowej pt. Królów polskich przypadki Stomma wybrał bardzo prostą metodę "odbrązowiania" dziejów Polski. Polegała ona na apoteozowaniu największych niedołęgów i głupców lub szkodników z historii Polski typu Władysława Hermana, Michała Korybuta Wiśniowieckiego czy Augusta II Sasa i równoczesnego starannego mieszania z błotem największych władców polskich, jak: Bolesława Chrobrego, Krzywoustego, Łokietka, Kazimierza Jagielończyka czy Batorego. Jak to trafnie podsumował Bronisław Wildstein W "Rzeczpospolitej" z 6-7 listopada 1993 r.: Metoda Stommy jest prosta. Jeśli monarcha jakiś jest w historii powszechnie uznany za gnuśnego, nieudolnego czy wręcz zbrodniczego, Stomma prezentuje go jako wzór cnót; i na odwrót: jeżeli wydarzenie jakieś uznane zostaje za brzemienne w złowrogie konsekwencje, Stomma robi wszystko, aby ukazać, że było dokładnie przeciwnie. I dokonuje tego, absolutnie nie licząc się z udokumentowanymi faktami historycznymi, dowolnie je fałszując i przeinaczając. Wildstein uznał taką metodę pisania za jaskrawy przejaw "nihilizmu historycznego, buszowania w historii", byle tylko dowieść z góry wymyślonych tez. Takich na przykład, jak w opowieści o Władysławie Hermanie ("Polityka", nr 42 z 1993 r.) dowodzącej, że trucicielscy włoscy Borgowie różnili się od polskich Piastów tylko brakiem hipokryzji.
Przy tym wszystkim Stomma ciągle starannie zabiega o utrwalenie swego ulubionego schematu: źli Polacy i dobrzy cudzoziemcy, biedni prześladowani Żydzi i dobrzy Niemcy. Źli Polacy, powszechnie uważani za symbol patriotyzmu i "dobrzy" ci, którzy powszechnie uważani byli za zdrajców interesów polskich. Na przykład "zły arcybiskup gnieźnieński" Świnka i "dobry" zniemczony biskup-buntownik przeciw Łokietkowi - Muskata. "Zły" - "półpanek kujawski" - Łokietek, który niepotrzebne przeciwstawia się "wielkim" wizjom Wacława II. "Płatny propagandysta" (Gal Anonim) i przedstawiony przez Stommę (s. 124) jako największy karierowicz i dorobkiewicz w całej historii Polski Jan Zamoyski. Maksymalnie wybielony August II Sas, tak konsekwentnie knujący na szkodę Polski, wyrasta u Stommy do roli "przegranego tytana" jako utalentowany, "najbardziej wykształcony i najsubtelniej inteligentny, chcący dobrze". I "przeszkadzający" mu w jego tak dobrych chęciach polski naród - Naród bezrządny i zakleszczony w prymitywnych waśniach, pogardzający jednak wszystkim i wszystkimi dookoła (L. Stomma: Królów polskich przypadki, Warszawa 1993, s. 156).
Typowe dla metody pisania L. Stommy, skądinąd gorliwego tropiciela "polskiego antysemityzmu", było przedstawienie wydarzeń z czasów buntu niemieckich mieszczan w Krakowie za Łokietka. Stomma, fałszując historię, przestawił tłumienie tego buntu niemieckich mieszczan jako okrutny pogrom Żydów. Zmuszanie przez Polaków do wypowiadania przez mieszczan słów: soczewica, koło, miele młyn (których niepoprawne wymówienie demaskowało Niemców) było według Stommy świadomym morderczym tekstem polskich czternastowiecznych rasistów dla Żydów. Niemieccy mieszczanie bowiem byli, według Stommy (s. 57), już dobrze zasymilowani i potrafili bez trudu przejść przez niebezpieczną próbę. A ofiarą polskiej "krwiożerczości" padali jak zwykle biedni Żydzi (!).
Prof. Tazbir w pogoni za modą
Trudno się szczególnie dziwić, kiedy nieprawdziwe przyczerniające obraz Polski uogólnienia wypowiadają różni publicyści i felietoniści tylu filozofa Majcherka i etnografa Stommy, nie mających głębszego pojęcia o historii Polski. Prawdziwą przykrość sprawia jednak to, że za modą łatwych pejoratywnych uogólnień o dziejach Polaków czasami idą nawet wybitni historycy, znani z erudycji. Myślę tu przede wszystkim o prof. Januszu Tazbirze, jednym z najbardziej oczytanych i wielostronnych polskich historyków, znanym z umiejętności łączenia wiedzy o historii politycznej z głębokim znawstwem dziejów kultury, autorem piszącym świetną polszczyzną. Profesor Tazbir, który tak samo zasłużył się książkami przypominającymi znaczenie polskiej tolerancji (m.in. Państwem bez stosów), dziś wyraźnie powiela różne stereotypy z "Gazety Wyborczej", snując niczym nie uzasadnione, za to "modne" i wielce "poprawne politycznie" uogólnienia o rzekomej polskiej "megalomanii i ksenofobii" w dawnych wiekach. Szczególnie mocno rozpisuje się na ten temat w książce Polska na zakrętach dziejów (por. np. s. 18, 37, 43, 192). Co zabawniejsze, jego piętnowania domniemanej "megalomanii" i "ksenofobii" polskiej szlachty nierzadko gruntownie kontrastują z innymi fragmentami jego książki. Kiedy na przykład pisze (s. 43), iż: Rozwój megalomanii narodowej, o której wspominałem na wstępie, nie położył wcale kresu powszechnym narzekaniom wszystkich i na wszystko. Jacyż dziwni byli ci polscy "megalomani", którzy będąc przepełnieni manią wielkości, wciąż uparcie na wszystko narzekali?! Trudno tu nie zgodzić się z uwagą na temat książki prof. Tazbira, zawartą w szkicu Roberta Kościelnego Historyk na zakręcie dziejów ("Arcana" nr 5/17 z 1997 r.) pytającego: Jak pogodzić wybujałą samoakceptację z radykalną samokrytyką, wie chyba tylko autor.
Dawni Polacy, tak niefortunnie ganieni przez prof. Tazbira za rzekomą ksenofobię, w rzeczywistości odznaczali się niezwykle życzliwym stosunkiem do cudzoziemców, na skalę wprost niespotykaną nigdzie indziej w Europie. Teresa Chynczewska-Hennel pisała w źródłowej książce Rzeczpospolita XVII wieku w oczach cudzoziemców (Wrocław 1993, s. 207), iż: Wszyscy cudzoziemcy zgodnie wychwalali polską gościnność, nie spotykaną, jak twierdzili zgodnie, w żadnym innym kraju europejskim (...). Od ubogiego węgierskiego studenta począwszy do wysokich dyplomatów przybywających do Polski z różnych strony Europy - zetknięcie się z polską gościnnością pozostawiało na wszystkich niezatarte wspomnienia. Można by bardzo długo wyliczać pełne zachwytu relacje cudzoziemców o gościnności, z jaką traktują "obcych" w Polsce rzekomi polscy ksenofobi. Oto kilka jakże wymownych przykładów. Francuski dworzanin Gaspar de Tende (Hauteville), który przebywał w Polsce wiele lat za czasów króla Jana Kazimierza, wspominał: Polska szlachta jest z natury bardzo uprzejma. Kiedy cudzoziemcy przejeżdżają przez ich kraj (...) goszczą ich jak mogą najlepiej (...). Znałem takich, którzy gościli u siebie zupełnie nieznanych im Francuzów, Włochów czy Niemców, żywiąc ich, póki nie znaleźli sobie zajęcia. Inny cudzoziemiec - Fryzyjczyk Ulryk Werdum - pisał, że Polacy są ciekawi świata tak bardzo, iż zaczepiają każdego napotkanego po drodze podróżnego, zapraszając czy wręcz zmuszając do odwiedzin najbliższej karczmy. Tam przy wspólnej wypitce wypytują swego gościa o wszystko. Trudno chyba zaliczyć taką ciekawość świata do objawów ksenofobii. Inny cudzoziemiec, francuski podróżnik po Polsce XVII wieku - Payen - pisał o niezwykłej wręcz gościnności w Polsce, wyrażającej się w iście zaborczym wręcz stosunku do przypadkowo napotykanego cudzoziemca, zmuszanego do długotrwałej gościny. Znana skądinąd z ostrości spojrzenia pisarka francuska Germaine de Staël, nie ukrywając przeróżnych słabości Polski, równocześnie zauważała: Czego jednak nie można się nachwalić, to dobroci ludu i szlachetności możnych. Słynny XIX-wieczny historyk francuski tak pisał o Polakach dziś z taką swadą piętnowanych jako rzekomych "ksenofobach": naród spomiędzy wszystkich najbardziej ludzki (...). Naród wspaniały, gościnny, naród dający, że tak powiem, naród, dla której hojność bez granic była potrzebą serca (...). Wystawiał podobne cechy Polaków słynny duński pisarz i krytyk żydowskiego pochodzenia George Brandes (Morris Cohen), pisząc m.in.: Gościnność jest bardzo wielka i pełna smaku (...) Polska jest symbolem, symbolem wszystkiego, co najszlachetniejsi w ludzkości umiłowali i za co walczyli. Wychwalał nie znające granic gościnność i uprzejmość Polaków również amerykański autor książki o Polsce z początków XX wieku Louis E. Van Norman. Skądinąd sam prof. Janusz Tazbir, piętnujący rzekomo "dość powszechną ksenofobię Polaków" - tuż obok przyznaje, iż Polacy wyróżniali się "gościnnością, okazywaną podróżującym po Rzeczypospolitej Włochom, Francuzom czy Anglikom. Uderzało to obcych podróżników, doznających na zachodzie Europy dość chłodnego raczej przyjęcia. (J. Tazbir: Polska..., op.cit., s. 192). Słodką tajemnicą prof. Tazbira jest wyjaśnienie, jak Polacy godzili tę tak wielką gościnność wobec obcych z rzekomą ksenofobią. Polemizujący z tezami Tazbira Robert Kościelny przypomina w "Arcanach", że rzekomo "ksenofobiczna" polska szlachta tylko cztery razy w ciągu dwustu lat funkcjonowania wolnej elekcji sięgnęła po rodzimych kandydatów. Tacy skrajni "ksenofobowie", a wciąż wybierali obcych na swych władców. Zdumiewa łatwość, z jaką świetny znawca historii Polski prof. Tazbir tak pochopnie rzuca oskarżenia na dawnych Polaków. Jak słusznie pisze o książce Tazbira Robert Kościelny: rzeczywisty mankament pracy objawia się w tym, że autor żadnego z poruszonych, istotniejszych problemów nie wyjaśnia, natomiast opinie wzięte z poczytnych gazet przedstawia tak, jakby były prawdami objawionymi. Wyraźnie wygląda na to, że prof. Tazbir robi to "w pogoni za aktualną modą" (by tak parafrazować tytuł jego innej książki W pogoni za Europą (Warszawa 1998).
Profesor Tazbir piętnuje "brzmiące dziś nader aktualnie" "nasycone ksenofobią tyrady" szlachty uskarżającej się na nadmierne faworyzowanie obcych na dworze królewskim. Zastanówmy się jednak, czy te tyrady były rzeczywiście pozbawione uzasadnienia w sytuacjach, gdy jakże często cudzoziemcy nadużywali polskiej gościnności, niemiłosiernie oskubując naiwnie zawierzającym gościom Polaków. Przecież już lekarz króla Jana III Sobieskiego Bernard O'Connor zauważył, że Polacy zawsze łatwiej dadzą się oszukać niż oszukają innych. Przypomnijmy, co pisał najsłynniejszy żydowski historyk XIX wieku Heinrich Graetz o "krętactwie" polskich Żydów nagminnie oszukujących swych polskich sąsiadów: Rzetelność i prawość nie wiedzieć gdzie się u wielu podziały (...). Tłum przyswoił sobie tę krętą dialektykę szkół talmudycznych i posługiwał się nią do wyprowadzenia w pole mniej sprytnych osobników. Co prawda, trudno było zażyć z mańki kutych na cztery nogi współwyznawców, ale świat nieżydowski, z którym obcowali, poczuł ku swojej szkodzie tę przewagę pomysłowego ducha Żydów polskich (por. H. Gaetz: Historja Żydów, Warszawa 1929, t. 8, s. 366). Czy trzeba przypominać, iluż cudzoziemskich oszustów i szarlatanów przewinęło się przez dwór wielce łaskawego dla wszystkich zagraniczniaków króla Stanisława Poniatowskiego? Czy reakcję na nagminne oszustwa "cudzoziemców" wobec naiwnych Sarmatów można traktować jako ksenofobię?!
Wybielanie Krzyżaków
Od pewnego czasu obserwujemy coraz większe nasilenie kampanii dla wybielenia roli Niemców w naszej historii, a w szczególności zacierania prawdy o co okrutniejszych przejawach niemieckiego "Drang nach Osten". W imię nowej "poprawności politycznej" konsekwentnie przemilcza się wszystko to z przeszłości, co obciąża i kompromituje nowych, tak idealizowanych niemieckich partnerów. Bo przecież Niemcy są dziś na miejsce Rosji naszym nowym Wielkim Bratem, pardon
"adwokatem" w staraniach o wejście do UE. I tak jak w przypadku rosyjskiego Wielkiego Brata starannie oszczędzano jego "wrażliwość", milcząc o takich "szczegółach", jak wymordowanie 20 tysięcy mieszkańców Pragi przez Suworowa, to teraz z kolei w imię troski o wrażliwość niemieckiego Wielkiego Brata przemilcza się informacje o rzezi gdańszczan przez Krzyżaków w 1308 r.
Już w czerwcu 1990 roku w najbardziej "elitarnym" piśmie Europejczyków - "Res Publice" Tomasz Jastrun wystąpił w imieniu redakcji (wraz z E. Zajączkowskim) w obronie "biednych, oczernionych" Krzyżaków, którzy stali się ofiarą polskiej "manipulacji historycznej". Tak więc pewnie i rzezi Polaków w Gdańsku nie było - wymyślili ją "polscy, średniowieczni manipulanci"!
Wszystkie rekordy wybielania niemieckiego "Drang nach Osten" pobiła Zofia Kowalska w wydanej w 1996 roku książce skrajnie upiększającej dzieje zakonu krzyżackiego pt. Krzyżacy w innym świetle. Próżno szukać informacji o okrucieństwach i wiarołomstwach Krzyżaków wobec Polaków czy Litwinów. Na przykład autorka...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]