Cykl Barrayar 08 - Lustrzany taniec, Bujold Lois McMaster

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Lois McMaster Bujold

Lustrzany taniec

część ósma cyklu Barrayar

Przełożył Łukasz Praski

Mirror Dance

Data wydania oryginalnego - 1994

Data wydania polskiego - 2002

 

Dla Patricii Collins Wrede,

za zaangażowanie w akuszerię literacką daleko głębsze,

niż nakazywałoby jej poczucie obowiązku.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Rząd stanowisk komunikacyjnych w holu pasażerskim największej orbitalnej stacji transferowej na Escobarze był zaopatrzony w lustrzane drzwi, których powierzchnię dzieliły ukośne, mieniące się tęczowym światłem linie. Ktoś niewątpliwie miał specyficzne poczucie piękna. Płaszczyzny były ustawione pod kątem i dzieliły odbijający się w nich obraz na nierówne części. Niski człowiek w szarobiałym mundurze skrzywił się do swojej zdeformowanej twarzy.

Odbicie skrzywiło się w odpowiedzi. Pozbawiony dystynkcji mundur oficera najemników - kurtka z kieszeniami, szerokie spodnie włożone do sięgających kostek butów - wyglądał prawidłowo w każdym calu. Człowiek przyjrzał się swojemu ciału okrytemu mundurem. Wyciągnięty karzeł z krzywym kręgosłupem, o krótkiej szyi i dużej głowie. Lekko koślawa postura pozbawiała go szansy, że pozostanie niezauważony, był tego niemal pewien. Miał równo przycięte ciemne włosy. Spod czarnych brwi spoglądały ponuro szare oczy. Ciało było również prawidłowe w każdym calu. Nie cierpiał go.

Wreszcie lustrzane drzwi rozsunęły się i z budki wyszła kobieta ubrana w miękką tunikę i zwiewne spodnie. Jej status społeczny podkreślał modny pas wypchany drogim elektronicznym ekwipunkiem, zawieszony na piersi na zdobionym drogimi kamieniami łańcuchu. Ruszyła raźno przed siebie, lecz na jego widok przystanęła i wzdrygnęła się, zmrożona jego ponurym, pustym spojrzeniem, a potem minęła go, mamrocząc:

- Przepraszam...

Zreflektował się poniewczasie i wykrzywił usta w imitacji uśmiechu, mruknąwszy coś niezrozumiałego, co mogło uchodzić za stosowną do sytuacji uprzejmą formułkę. Wcisnął klawisz, by zamknąć za sobą drzwi i ukryć się przed wzrokiem innych. Nareszcie sam, przez krótką ostatnią chwilę, choćby w ciasnym wnętrzu publicznej budki komunikacyjnej. W powietrzu unosiła się mdła woń perfum kobiety oraz przykra mieszanina zapachów stacji: powietrza poddanego recyklingowi, jedzenia, ciał, napięcia, plastików, metali i środków czyszczących. Odetchnął głęboko, usiadł i położył dłonie płasko na pulpicie, by przestały drżeć.

Odkrył, że nie jest całkiem sam. W kabinie znajdowało się jeszcze jedno lustro, aby klienci mogli doprowadzić swój wygląd do porządku przed transmisją holowizyjną. Po chwili przestał zwracać uwagę na wrogie spojrzenie własnych podkrążonych oczu. Wyłożył na pulpit zawartość kieszeni. Cały jego doczesny dobytek mieścił się na powierzchni nie większej od dwóch dłoni. Ostatni remanent. Jak gdyby powtórne przeliczenie mogło zmienić sumę, jaką dysponował...

Na górze spoczywał bon kredytowy na jakieś trzysta dolarów betańskich; można było za to przeżyć zupełnie nieźle tydzień na stacji orbitalnej albo - gdyby gospodarować oszczędnie - kilka skromniejszych miesięcy na planecie w dole. Trzy fałszywe identyfikatory, ale żaden na nazwisko człowieka, za którego teraz uchodził. I żaden na nazwisko człowieka, którym był naprawdę. Kimkolwiek był. Zwykły kieszonkowy grzebień z plastiku. Kostka danych. Nic więcej. Do różnych kieszeni kurtki munduru pochował rzeczy z wyjątkiem bonu kredytowego, wkładając pieczołowicie każdy przedmiot do osobnej kieszeni. Rzeczy skończyły się, zanim zdołał zapełnić wszystkie kieszenie. Mogłeś przynajmniej zabrać szczoteczkę do zębów... teraz już za późno.

I robiło się coraz później. Starał się odpędzić strach, ale przeżywał straszliwe chwile grozy. Uspokój się. Przecież już to robiłeś. Teraz też potrafisz. Wcisnął kartę kredytową do szczeliny, po czym wstukał zapamiętany numer kodu. Mimowolnie ostatni raz zerknął do lustra, usiłując przybrać w miarę neutralny wyraz twarzy. Mimo praktyki nie sądził, aby był w stanie przywołać uśmiech. Zresztą i tak gardził tym uśmiechem.

Talerz holowidu zasyczał i ożył. Po chwili zjawił się nad nim wizerunek kobiety. Postać miała na sobie podobnie jak on biało-szary mundur, lecz z odpowiednimi dystynkcjami i naszywką z nazwiskiem. Beznamiętnie wyrecytowała:

- Oficer łączności Hereld, „Triumph”, Wolna... Korporacja Dendarii. - W przestrzeni Escobaru flota najemników już na zewnętrznej stacji w punkcie skokowym zawieszała broń na kołku pod czujnym okiem escobarskich inspektorów wojskowych, a przed uzyskaniem zgody na wejście w przestrzeń składała deklarację o czysto handlowych intencjach wizyty. Widocznie na orbicie Escobaru trzymano się tej fikcyjnej, lecz kulturalnej wersji.

Oblizał wargi i rzekł spokojnym głosem:

- Proszę mnie połączyć z oficerem dyżurnym.

- Admirał Naismith! Wrócił pan! - W jej wyprostowanej sylwetce i rozpromienionej twarzy dostrzegł niewątpliwe oznaki radości i podniecenia, mimo że widział tylko holowid. Zaskoczyło go to niczym niespodziewany cios. - Jakie nowiny? Kiedy stąd wreszcie odlecimy?

- W swoim czasie, poruczniku... Hereld. - Niezłe nazwisko dla oficera łączności. Zdobył się na niewyraźny uśmiech. Admirał Naismith na pewno by się uśmiechnął. - Dowiecie się w swoim czasie. Tymczasem potrzebuję transportu z orbitalnej stacji transferowej.

- Tak jest. Zajmę się tym. Czy jest z panem komandor Quinn?

- Hm... nie.

- A kiedy możemy się jej spodziewać?

...Później.

- Aha, w porządku. A więc zaraz poproszę o pozwolenie na... będziemy ładować jakiś sprzęt?

- Nie, chodzi tylko o mnie.

- Czyli zezwolenie od Escobaran na ładownik pasażerski... - Na parę chwil odwróciła się na bok. - Za dwadzieścia minut mogę przysłać kogoś do doku E17.

- Bardzo dobrze. - Mniej więcej tyle czasu zajmie mu przejście z holu do tej części stacji. Może powinien dorzucić porucznik Hereld słowo od siebie? Znała go; w jakim stopniu? Od tej chwili w każdym zdaniu, jakie wypowie, będzie czaiło się ryzyko, ryzyko nieznanego, ryzyko popełnienia błędu. Za błędy ponosi się karę. Czy jego betański akcent nie budzi zastrzeżeń? Niepokój wprost skręcał mu trzewia. - Chcę polecieć od razu na „Ariela”.

- Dobrze, admirale. Mam powiadomić komandora Thorne’a?

Czy admirał Naismith miał zwyczaj wpadać na niespodziewaną inspekcję? Chyba tym razem sobie daruje.

- Tak. Proszę mu powiedzieć, żeby zaczęli przygotowania do opuszczenia orbity.

- Tylko „Ariel”? - Uniosła brwi.

- Tak, poruczniku. - Tym razem doskonały, przeciągły akcent z Bety. Pogratulował sobie, bo nareszcie zaczął się odnajdywać w roli nudnego służbisty. W jego głosie zabrzmiała delikatna nuta przygany, jak gdyby Hereld złamała zasady bezpieczeństwa lub dobrych manier, więc powinna się wstrzymać od dalszych ryzykownych pytań.

- Zrobi się, admirale.

- Naismith, bez odbioru. - Przerwał połączenie. Kobieta zniknęła w mgiełce błysków, a on głośno odetchnął. Admirał Naismith. Miles Naismith. Musiał się znów nauczyć reagować na to imię i nazwisko, nawet we śnie. Na razie trzeba zostawić lorda Vorkosigana; bycie Naismithem jest wystarczająco trudne. Ćwiczyć. Jak masz na imię? Miles. Miles. Miles.

Lord Vorkosigan udawał admirała Naismitha. On także. Co za różnica?

Ale jak naprawdę się nazywasz?

Z rozpaczy i wściekłości pociemniało mu w oczach. Przymknął powieki, uspokajając oddech. Nazywam się tak, jak zechcę. Teraz chcę się nazywać Miles Naismith.

Wyszedł z kabiny i ruszył w głąb holu, przebierając krótkimi nogami i czując na sobie zdumione spojrzenia mijających go nieznajomych. Patrzcie na Milesa. Patrzcie, jak biegnie. Patrzcie, jak dostaje, na co zasłużył. Maszerował ze spuszczoną głową i nikt nie wchodził mu w drogę.

 

Gdy tylko czujniki włazu błysnęły zielonym światłem i rozsunęły się drzwi, wskoczył do kapsuły ładownika maleńkiego, czteroosobowego wahadłowca. Błyskawicznie wdusił przycisk, by jak najszybciej zamknąć za sobą właz. Ładownik był za mały, żeby utrzymać sztuczne pole grawitacyjne. Przepłynął nad fotelami, po czym ostrożnie zajął miejsce obok samotnego pilota, człowieka w szarym kombinezonie technika dendariańskiego.

- W porządku. Możemy lecieć.

Pilot wyszczerzył zęby w uśmiechu i zasalutował od niechcenia, podczas gdy on zapinał pasy. Choć pilot wyglądał na rozsądnego dorosłego człowieka, na jego twarzy malował się ten sam wyraz co na obliczu oficer Hereld; radosnego podniecenia i zniecierpliwienia, jak gdyby jego pasażer za chwilę miał wyciągnąć z kieszeni garść smakołyków.

Obejrzał się przez ramię, a ładownik posłusznie oderwał się od blokad doku i zawrócił. Zanurkowali w otwartą przestrzeń, oddalając się od powierzchni stacji. Na konsoli nawigacyjnej błyskały różnobarwne linie korytarzy ruchu, tworząc labirynt, przez który pilot przeprowadzał ich kapsułę.

- Dobrze znów pana widzieć, admirale - rzekł, kiedy tylko wyplątali się z najgęstszej sieci kolorowych linii. - Co się dzieje?

Na szczęście w głosie pilota dał się słyszeć wyraźnie oficjalny ton. Po prostu towarzysz broni, nie żaden Stary Przyjaciel ani tym bardziej Dawny Ukochany. Spróbował uniku.

- Dowiesz się, gdy będzie trzeba. - Starał się mówić przyjaźnie, nie używając imienia ani stopnia.

Pilot wydał z siebie zaintrygowane „Hm”, a potem uśmiechnął się nieznacznie, najwyraźniej zadowolony.

Miles rozparł się w fotelu z twarzą stężałą w uśmiechu. Wielka stacja transferowa zmalała, przypominając dziecinną zabawkę, a po chwili było widać już tylko błyski świateł.

- Przepraszam, jestem trochę zmęczony. - Wtulił się głębiej w oparcie i zamknął oczy. - Obudź mnie w doku, gdybym zasnął.

- Tak jest - odrzekł z szacunkiem pilot. - Chyba przyda się panu drzemka.

Odpowiedział zmęczonym ruchem ręki i udawał, że zasnął.

Zawsze od razu wiedział, kto ze spotykanych przez niego ludzi sądzi, że ma przed sobą Naismitha. Wszyscy mieli ten sam głupi, przejęty wyraz twarzy. Nie wszystkim lśnił w oczach blask uwielbienia; spotkał już wrogów Naismitha, których mina zamiast nabożnej czci wyrażała mordercze intencje. Ale wszyscy wyglądali, jak gdyby nagle włączono im dodatkowe zasilanie, i stawali się dziesięć razy bardziej ożywieni niż dotychczas. Jak on to, u diabła, robił? Jak mu się udawało tak ich natchnąć? Zgoda, Naismith cierpiał na hiperaktywność, lecz jakim cudem ta przypadłość stała się tak zaraźliwa?

Obcy, którzy spotykali go i rozpoznawali, nie witali go w ten sposób. Byli obojętni i uprzejmi lub obojętni i nieuprzejmi albo po prostu obojętni, nieprzystępni i chłodni. Nie okazywali tego, ale krępowały ich jego drobne ułomności i znacznie odbiegający od normy wzrost - metr trzydzieści. Byli nieufni.

Wzburzenie wzbierało w nim i dokuczało jak ból zatok. To całe uwielbienie dla przeklętego bohatera, czy kim on tam jest. Wszystko dla Naismitha. Dla Naismitha, nie dla mnie... Dla mnie nigdy...

Musiał opanować dreszcz grozy przed tym, co za chwilę go czekało. Najpierw stanie przed Belem Thorne’em, kapitanem „Ariela”. Oko w oko z jego przyjacielem, oficerem, Betańczykiem, na pewno trudna próba. Lecz Thorne wiedział o istnieniu klona od tamtego chaotycznego spotkania na Ziemi przed dwoma laty. Nigdy nie spotkali się twarzą w twarz. Jednak nawet drobny błąd, który uszedłby uwagi innego Dendarianina, mógłby wzbudzić w Thornie podejrzenia, nieokreślone domysły...

Naismith ukradł mu nawet tę cechę. Admirał najemników publicznie i kłamliwie twierdził teraz, że on jest klonem. Jeszcze lepsza zasłona, za którą mógł ukryć swą drugą tożsamość, drugie życie. Ty masz dwa życia, mówił w duchu do nieobecnego wroga. Ja żadnego. Niech to diabli, to ja jestem prawdziwym klonem. Nie mogę liczyć nawet na tę jedną wyjątkową cechę? Musiałeś zabrać mi wszystko?

Nie. Trzeba być dobrej myśli. Da sobie radę z Thorne’em. Wszystko będzie dobrze pod warunkiem, że uniknie spotkania z okropną Quinn, jego osobistą ochroną, ukochaną Quinn. Zetknął się z nią oko w oko na Ziemi i raz udało mu się ją nabrać i utrzymać w fałszywym przekonaniu przez cały ranek. Drugi raz chyba się nie uda. Ale Quinn nie odstępowała na krok prawdziwego Milesa Naismitha; nic z jej strony mu nie groziło. Tym razem nie będzie żadnych spotkań z kochankami.

On sam nigdy jeszcze nie miał kochanki. Być może jednak nie byłoby uczciwie obwiniać o to Naismitha. Przez dwadzieścia lat swojego życia był praktycznie więźniem, choć nie zawsze zdawał sobie z tego sprawę. A dwa ostatnie... z goryczą doszedł do wniosku, że te dwa lata stanowiły ciąg katastrof. Teraz miał szansę, która się może nie powtórzyć. Nie chciał myśleć o dalszej przyszłości. Już nie. Musiało się udać teraz.

Siedzący obok niego pilot drgnął, a on otworzył oczy, czując, jak podczas hamowania pasy wpijają mu się w ciało. Zbliżali się do „Ariela”. Z kropeczki zmienił się w mały model, a potem w statek. Lekki krążownik produkcji illyrikańskiej mieścił na pokładzie dwudziestoosobową załogę, ładunek oraz oddział komandosów. Wyposażony był w dość mocny napęd jak na swoje małe rozmiary, co stanowiło typowe dla okrętów wojennych rozwiązanie. Smukła linia sugerowała wielką szybkość. Świetny statek kurierski; świetny statek, by uciekać nim, gdzie pieprz rośnie. Doskonały. Uśmiechnął się ledwie zauważalnie, przyglądając się okrętowi, chociaż nastrój miał podły. Teraz ja rozdaję karty, Naismith.

Pilot, doskonale zdając sobie sprawę, że wiezie swojego admirała, dołożył wszelkich starań, żeby kapsuła dobiła do blokad doku niemal bez dźwięku i żadnego wstrząsu.

- Mam zaczekać, panie admirale?

- Nie. Raczej nie będę cię już potrzebował.

Jego pasażer nadal zmagał się z klamrą pasów, a tymczasem pilot pobiegł poprawić uszczelnienie tunelu, a potem pożegnał go, salutując z równie dumnym uśmiechem jak przy powitaniu. Odpowiedział uśmiechem i salutem, po czym złapał uchwyty włazu i wyskoczył w pole grawitacyjne „Ariela”.

Wylądował na obu nogach w małej zatoczce ładunkowej. Pilot zaraz zamknął za nim właz, zamierzając odprowadzić ładownik do swojego statku - zapewne flagowego okrętu „Triumph”. Uniósł głowę, by spojrzeć w górę - zawsze musiał patrzeć w górę - na twarz dendariańskiego oficera, którą wcześniej widział tylko na holowidzie.

Komandor Bel Thorne był betańskim hermafrodytą, przedstawicielem rasy stanowiącej pozostałość po dawnych eksperymentach inżynierii genetycznej i społecznej, której jedynym sukcesem było wyprodukowanie kolejnej mniejszości ludzkiej. Pozbawioną zarostu twarz Thorne’a okalały miękkie ciemne włosy średniej długości, jakie mógł nosić zarówno mężczyzna, jak i kobieta. Pod rozpiętą kurtką mundurową i czarnym podkoszulkiem widniał zarys niewielkich, lecz niewątpliwie kobiecych piersi. Luźne szare spodnie munduru dendariańskiego ukrywały niedwuznaczną wypukłość w kroczu. Niektórzy ludzie czuli się niezwykle skrępowani w obecności hermafrodytów. Z ulgą spostrzegł, że ta cecha osoby Thorne’a wywołuje w nim jedynie lekkie zażenowanie. Klony mieszkające w szklanych domach nie powinny... czego? Prawdziwym niepokojem przejął go jednak promienny uśmiech „uwielbiam Naismitha” na twarzy hermafrodyty. Czując bolesny skurcz żołądka, oddał honory kapitanowi „Ariela”.

- Witam na pokładzie, admirale! - W dźwięcznym alcie brzmiał szczery entuzjazm.

Właśnie wywoływał na twarz powściągliwy uśmiech, kiedy hermafrodyta zbliżył się i objął go. Serce w nim zamarło i ledwie się powstrzymał, by nie krzyknąć i nie wymierzyć mu ciosu. Wytrzymał uścisk, starając się nie zesztywnieć i odzyskać zachwianą równowagę, przy okazji przywoływał w myślach starannie przećwiczone kwestie. Chyba mnie to nie będzie całować?

Hermafrodyta odsunął się, trzymając ręce na jego ramionach, lecz nie zabierał się do całowania. Odetchnął z ulgą. Thorne przekrzywił głowę, przypatrując mu się z zatroskaną miną.

- Co się stało, Miles?

Jesteśmy na „ty”?

- Przepraszam, Bel. Jestem trochę zmęczony. Możemy od razu przystąpić do odprawy?

- Faktycznie wyglądasz na bardzo zmęczonego. Mam zwołać całą załogę?

- Nie... możesz im później przekazać wszystkie szczegóły. - Na tym polegał plan, jak najmniej bezpośrednich kontaktów z Dendarianami.

- A więc chodźmy do mojej kabiny. Będziesz mógł położyć nogi wyżej i napić się herbaty.

Pierwszy wszedł do korytarza. Nie wiedząc, w którą stronę skręcić, przystanął i pod pozorem uprzejmości przepuścił przodem hermafrodytę. Szedł za Thorne’em, mijając kilka zakrętów, aż znaleźli się na wyższym poziomie. Wnętrze statku nie było tak ciasne, jak się spodziewał. Dokładnie zapamiętywał drogę. Naismith na pewno dobrze znał swój statek.

Kabina kapitana „Ariela” była małym pomieszczeniem, w którym panował żołnierski porządek. Pozamykane na zasuwy szafki nie mówiły nic o osobowości gospodarza. Lecz Thorne otworzył jedne drzwiczki, za którymi znajdował się starożytny ceramiczny serwis oraz kilkanaście małych puszek z rozmaitymi gatunkami herbaty pochodzącymi z Ziemi i innych planet. Wszystkie pojemniczki zabezpieczono przed zniszczeniem specjalnymi opakowaniami z pianki.

- Jaką? - zawołał Thorne, zatrzymawszy wyczekująco rękę nad puszkami.

- Tę, co zwykle - odparł, siadając na krześle przymocowanym do podłogi obok niewielkiego stolika.

- Mogłem się domyślić. Przysięgam, że pewnego dnia nauczę cię większej fantazji. - Thorne posłał mu przez ramię szczególny uśmieszek - czyżby jego uwaga miała oznaczać coś jeszcze? Po kilku chwilach głośnej krzątaniny komandor postawił przed nim porcelanową filiżankę i spodek, ręcznie malowane w delikatny wzorek. Ujął kruche naczynie i ostrożnie pociągnął łyk, a tymczasem Thorne ustawił i umocował przy stoliku drugie krzesło, postawił filiżankę dla siebie i zasiadł, wydając cichy pomruk zadowolenia.

Na szczęście bursztynowy płyn miał zupełnie dobry, choć cierpki smak. Cukier? Nie śmiał poprosić. Thorne nie podał cukru, a na pewno by to zrobił, gdyby Naismith słodził herbatę. Chyba komandor nie postanowił przeprowadzić pierwszej subtelnej próby? A więc wygląda na to, że admirał pił bez cukru.

Najemnicy pijący herbatkę. Napój nie wyglądał na truciznę, jeśli spojrzało się na wystawę, nie - na prawdziwy arsenał broni zawieszonej na ścianie: kilka ogłuszaczy, igłowce, łuki plazmowe oraz błyszcząca metalowa kusza z wiszącą obok ładownicą pełną granatów błyskowych. Thorne był widocznie dobry w tym, co robił. Jeśli to prawda, zupełnie go nie obchodziło, co ten stwór pije.

- Myślisz i myślisz - odezwał się Thorne po kolejnej chwili milczenia. - Przypuszczam, że tym razem przywiozłeś nam coś miłego?

- Zgadza się, jest zadanie. - Miał nadzieję, że hermafrodyta właśnie o tym myślał. Komandor skinął głową, unosząc brwi w oczekiwaniu na ciąg dalszy. - Chodzi o przerzut. Nie jest to najpoważniejsza misja, jaka nam się trafiła...

Thorne zaśmiał się.

- Ale nieco skomplikowana.

- Nie może być bardziej skomplikowana niż sprawa Dagooli IV. Mów dalej, proszę.

Potarł usta charakterystycznym dla Naismitha gestem.

- Musimy zrobić skok na żłobek klonów Domu Bharaputra w Obszarze Jacksona. Opróżnić.

Thorne właśnie zakładał nogę na nogę; obie stopy błyskawicznie wylądowały z hukiem na podłodze.

- Zabić? - zapytał z przestrachem.

- Klony? Nie, ocalić! Trzeba je wszystkie uratować.

- Och. Uff. - Thorne’owi najwyraźniej kamień spadł z serca. - Przez moment miałem okropną wizję... w końcu to są dzieci. Nawet jeżeli klonowane.

- Otóż to. - Ku swemu zdumieniu zauważył, że kąciki jego ust unoszą się w autentycznym uśmiechu. - Cieszę się... że tak to pojmujesz.

- A jak mógłbym inaczej? - Thorne wzruszył ramionami. - Ten proceder z klonami i przeszczepianiem mózgów to najobrzydliwsza działalność w całym katalogu płatnych świństw Bharaputry. Chyba że jest coś gorszego, o czym jeszcze nie wiem.

- Też tak uważam. - Uspokoił się, ukrywając zaskoczenie z powodu takiego poparcia dla swego planu. Czy Thorne mówił szczerze? On najlepiej ze wszystkich znał wszystkie okropności i grozę przemysłu klonowania w Obszarze Jacksona. Sam to przeżył. Nie spodziewał się jednak, że ktoś, kto nie miał takich doświadczeń, będzie podzielał jego ocenę.

Ściśle biorąc, specjalnością Domu Bharaputra nie było klonowanie. Sprzedawano tam nieśmiertelność, a jeśli nie dosłownie, to na pewno sprzedawano dłuższe życie. Interes przynosił całkiem niezłe dochody, bo jaką cenę można ustalić na życie? Taka, jaką wytrzyma rynek. Proceder uprawiany przez Bharaputrę był ryzykowny z punktu widzenia medycyny, niedoskonały... w obliczu rychłej śmierci wybierali go tylko majętni, bezwzględni i - musiał przyznać - obdarzeni zdolnością przewidywania klienci.

Wszystko odbywało się według prostych zasad, choć pod względem chirurgicznym był to potwornie skomplikowany zabieg. Z komórki klienta wyrastał klon, który następnie umieszczano w replikatorze macicznym, a potem w żłobku Bharaputry - rodzaju sierocińca z niewiarygodnie bogatym wyposażeniem - gdzie osiągał dojrzałość fizyczną. Klony były przecież niezwykle cenne, a ich zdrowie i kondycja najważniejsze. Później, gdy nadszedł czas, trafiały na stół. Podczas operacji, które udawały się w raczej mniej niż stu procentach przypadków, mózg pierwowzoru klona przeszczepiano ze starego lub uszkodzonego ciała do ciała repliki, które dopiero rozkwitało. Mózgi klonów uznawano natomiast za odpadki pooperacyjne.

Proceder ów był nielegalny w całej sieci czasoprzestrzennej z wyjątkiem Obszaru Jacksona, z czego cieszyły się zbrodnicze Domy, które tam rządziły. Dzięki temu miały monopol, a dzięki umierającym bogaczom interes stale się kręcił i zespoły chirurgów utrzymywały się w najwyższej formie. Z jego dotychczasowych obserwacji wynikało, że reszta świata patrzy na tę praktykę przez palce. Błysk współczucia i szlachetnego gniewu w oczach Thorne’a poruszył go, dotykając najboleśniejszych miejsc w jego duszy, o których niemal zapomniał, i po chwili z przerażeniem zdał sobie sprawę, że za moment wybuchnie płaczem. To pewnie jakaś sztuczka. Odetchnął głęboko w typowo naismithowski sposób.

Thorne ściągnął w zamyśleniu brwi.

- Jesteś pewien że powinniśmy brać „Ariela”? Słyszałem niedawno, że baron Ryoval jeszcze żyje. Statek może zwrócić jego uwagę.

Dom Ryoval był jednym z pomniejszych rywali Bharaputry w nielegalnych przedsięwzięciach medycznych. Specjalizował się w fabrykowaniu za pomocą inżynierii genetycznej lub chirurgii istot ludzkich do różnych celów, włącznie z seksem. W istocie produkowano tam niewolników na zamówienie; może było to zło, ale nie takie jak dręczące go mordowanie klonów. Co jednak miał wspólnego „Ariel” z baronem Ryovalem? Nie miał pojęcia. Niech Thorne się tym martwi. Być może później hermafrodyta zdradzi mu coś więcej na ten temat. On tymczasem odnotował w pamięci, aby przy najbliższej okazji przejrzeć zapis misji statku.

- Ta misja nie ma nic wspólnego z Domem Ryoval. Ich będziemy unikać.

- Mam nadzieję - zgodził się skwapliwie Thorne. Zamilkł, sącząc w zamyśleniu herbatę. - Pomijając fakt, że Obszarowi Jacksona już dawno należało się sprzątanie, najlepiej środkami atomowymi, przypuszczam, że nie robimy tego tylko z dobroci serca. Jaka tym razem, hm... misja kryje się pod tą misją?

Na to pytanie miał dobrze wyćwiczoną odpowiedź.

- Naszego zleceniodawcę w rzeczywistości interesuje tylko jeden klon, a właściwie jego pierwowzór. Reszta to kamuflaż. Klienci Bharaputry mają w swoim gronie wielu wrogów. Nie będą wiedzieli, kto kogo atakuje. W ten sposób tożsamość naszych zleceniodawców będzie jeszcze lepiej chroniona, na czym im bardzo zależy.

Thorne uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Podejrzewam, że ten zręczny manewr to twój pomysł.

Wzruszył ramionami.

- W pewnym sensie.

- Nie lepiej by było, gdybyśmy wiedzieli, o którego klona chodzi, żeby uniknąć wypadku, gdyby przyszło się nam stamtąd wycofać? Jeśli naszemu zleceniodawcy zależy na żywym klonie - a w ogóle zależy im, czy będzie żywy, czy martwy? Jeśli prawdziwym celem jest staruch, z którego go wyhodowano...

- Zależy im na żywym klonie. Ale... ze względów praktycznych załóżmy, że chodzi nam o wszystkie klony.

Thorne rozłożył ręce w geście przyzwolenia.

- Z mojej strony zgoda. - W oczach hermafrodyty rozbłysnął entuzjazm. Nagle komandor plasnął pięścią w otwartą dłoń. - Najwyższy czas, żeby ktoś odpowiednio potraktował te kanalie z Jacksona! Och, ale się szykuje zabawa! - Obnażył zęby w groźnym uśmiechu. - Jakiej pomocy możemy się spodziewać na Obszarze Jacksona? Jakieś zabezpieczenia?

- Nie licz na żadne.

- Hm. Co nam będzie przeszkadzać? Oczywiście, poza Bharaputrą, Ryovalem i Fellem.

Dom Fell zajmował się głównie handlem bronią. Co Fell mógł mieć z tym wspólnego?

- Wiem tyle, co ty.

Thorne zmarszczył brwi; widocznie nie była to typowa dla Naismitha odpowiedź.

- Ale mam dużo poufnych informacji na temat żłobka, które mogę ci przekazać w drodze. Słuchaj, Bel, chyba ci nie muszę ci mówić, co do ciebie należy. Ufam ci. Zajmij się logistyką i planami, a ja sprawdzę finał.

Thorne wyprężył się jak struna.

- W porządku. Ile dzieci wchodzi w grę?

- Bharaputra na ogół przeprowadza jeden taki przeszczep tygodniowo. Powiedzmy, że hodują jakieś pięćdziesiąt rocznie. W ostatnim roku życia klonów umieszcza się je w specjalnym budynku niedaleko kwatery głównej Domu, gdzie przechodzą ostatni etap przygotowań. Zabierzemy całoroczną partię. Pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt klonów.

- Na pokład „Ariela”? Ciasno będzie.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pees.xlx.pl
  •