Cynsterowie 15- Laurens Stephanie - Za gإ‚osem serca, cykl cysternowie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Stephanie Laurens
Za głosem serca
Rozdział 1
Listopad 1835 Londyn
- Dziękuję, Mostyn. - Usadowiony wygodnie w fotelu stojącym
w salonie swego modnego domu przy Jermyn Street, Barnaby Adair,
trzeci syn hrabiego Cothelstone wziął kieliszek z podanej przez
mężczyznę tacy. - Nie będę już niczego potrzebował.
- Dobrze, sir. - Życzę w takim razie dobrej nocy. - Z tymi
słowami kamerdyner skłonił się i cicho wyszedł.
Barnaby nadstawił uszu i usłyszał lekki trzask zamykanych drzwi.
Uśmiechnął się i podniósł kieliszek do ust. Mostyna narzuciła mu
matka, kiedy tylko Adair przybył do miasta. Szacowna dama miała
bowiem nadzieję, że kamerdyner poradzi sobie jakoś z jej synem,
którego, jak sądziła, nikt nie potrafił okiełznać. A jednak, mimo iż
Mostyn ściśle trzymał się konwenansów, utrzymywał stosowny
dystans i okazywał należny szacunek synowi hrabiego, pan i służący
szybko doszli do porozumienia. Barnaby nie potrafił już sobie
wyobrazić pobytu w Londynie bez pomocy Mostyna, którą zawsze
otrzymywał w stosownym momencie, nawet o nią nie prosząc. Ot tak,
jak na przykład teraz, kieliszek wspaniałego koniaku.
Wraz z upływem czasu Mostyn powoli łagodniał. Może zresztą
obaj złagodnieli. Tak czy inaczej, żyło im się przyjemnie w
wygodnym domu.
Barnaby wyciągnął nogi w stronę ognia, skrzyżował kostki,
opuścił głowę, tak że dotykał podbródkiem fularu, i przyjrzał się
uważnie noskom wypolerowanych butów skąpanych w świetle
płonących w kominku gałązek.
Było mu wygodnie, lecz miał ochotę wstać i wyjść.
Odczuwał spokój - właściwie nawet znalazł się w kokonie
błogosławionego spokoju - ale wcale go to nie cieszyło.
A przecież nie mógł zaliczyć minionego miesiąca do nieudanych.
Po ponad dziewięciu miesiącach żmudnego śledztwa wykrył grupę
młodych dżentelmenów z bardzo dobrych domów, którym nie
wystarczało korzystanie z przybytków rozpusty - postanowili je
również prowadzić i uznali to za świetny dowcip. Barnaby zdobył
wystarczające dowody, by - mimo znakomitego pochodzenia - zostali
oskarżeni i skazani. Był to trudny, męczący przypadek, a jego
uwieńczone sukcesem zakończenie przyniosło mu uznanie kolegów
nadzorujących działania londyńskiej policji.
Gdyby dowiedziała się o tym jego matka, z całą pewnością
wydęłaby wargi i stwierdziła wzgardliwie, iż lepiej byłoby, aby
Barnaby wkładał tyle samo wysiłku w polowanie na lisy, co w łowy
na bandytów. Nie mogła jednak ani nie chciała tego powiedzieć, gdyż
jednym z wyżej wspomnianych kolegów był ojciec Barnaby'ego, jej
własny mąż.
We wszystkich nowoczesnych społeczeństwach sprawiedliwość
jest taka sama dla wszystkich, niezależnie od tego, co sądzą na ten
temat niektórzy arystokraci, święcie przekonani o tym, że nie dotyczy
ich prawo stanowione przez parlament. A Barnaby'emu gratulował
przecież sukcesów premier we własnej osobie.
Sączył wolno koniak. Sukces był słodki, lecz pozostawił po sobie
pustkę i jakieś dziwne poczucie niespełnienia.
Myślał, że poczuje satysfakcję i samozadowolenie, a tymczasem
dryfował bez celu, nie absorbowało go wszak żadne nowe śledztwo.
Sprawa, która stanowiła dla niego poważne wyzwanie intelektualne i
wypełniała niemal cały jego czas, została rozwiązana.
Może jego nastrój wynikał tylko z pory roku, kiedy to świat
spowijała mgła, a elity zamykały się w domowych pieleszach przy
gorących kominkach, by przygotowywać się w spokoju na
nadchodzące święta i uroczystości. A dla Barnaby'ego był to czas
wyjątkowo trudny, brakowało mu wówczas pretekstów, by uniknąć
perfekcyjnie przygotowanych przyjęć własnej matki.
Matka Barnaby'ego ożeniła już dwóch jego braci, wydała za mąż
siostrę, Melissę, lecz i dla niej nadeszło swoiste Waterloo w jego
osobie; nie poddała się jednak i próbowała dalej, niestrudzenie,
waleczniej niż sam Napoleon. Postanowiła, że ożeni ostatnią owieczkę
ze swego stadka, i była w pełni przygotowana na to, by dla osiągnięcia
tego szczytnego celu wytoczyć najcięższe działa.
I choć z nikim niezwiązany, Barnaby nie chciał pojawiać się w
Cothelstone Castle i poddawać się matrymonialnym zakusom swojej
rodzicielki. Cóż by się bowiem stało, gdyby zaczęła się śnieżyca, a on
nie zdołałby uciec?
Niestety nawet łajdacy zapadali na czas zimy w stan hibernacji.
Kojącą ciszę przerwało gwałtowne pukanie.
Barnaby zerknął na drzwi salonu i uświadomił sobie, że słyszał
wcześniej stukot kół, który ustał przy bramie jego rezydencji. Do jego
uszu dotarł odgłos kroków Mostyna, który szedł właśnie w stronę
wejścia. Któż mógł zawitać do Barnaby'ego o tak późnej porze?
Szybkie spojrzenie na zegar utwierdziło go w przekonaniu, że minęła
jedenasta. A i pogoda nie sprzyjała wizytom. Za szczelnie
zasłoniętymi oknami panowały grobowe ciemności, ulice spowijała
gęsta wilgotna mgła, połykając domy i zamieniając znajome uliczki w
królestwo duchów.
Nikt nie wychodziłby dobrowolnie z domu w taką noc, gdyby
sprawa nie była pilna.
Dotarły do niego przytłumione głosy. Mostyn najwyraźniej
próbował przekonać nieoczekiwanego gościa, by nie zakłócał o tak
późnej porze spokoju jego pana.
Głosy nagle umilkły.
Chwilę później do salonu wszedł Mostyn, starannie zamykając za
sobą drzwi. Jedno spojrzenie na zaciśnięte usta kamerdynera
wystarczyło, by uznać, że nie jest on zachwycony tą wizytą. Fakt, iż
próbował za wszelką cenę pozbyć się natręta, wydał się Barnaby'emu
jeszcze bardziej interesujący.
- Jakaś pani do pana, sir. Panna...
- Penelope Ashford.
Ostry, zdecydowany głos skierował spojrzenie obu mężczyzn w
stronę drzwi - teraz otwartych na oścież. Stała w nich dama w
ciemnym, prostym, ale modnym płaszczu. Obszyta sobolim futrem
mufka zwisała z nadgarstka, dłonie kobiety okrywały ciasno skórzane
rękawiczki ze skórzaną lamówką.
Błyszczące włosy barwy mahoniu upięte w węzeł lśniły, gdy
przechodziła przez pokój z gracją i pewnością siebie, które
podkreślały jej pochodzenie nawet bardziej niż delikatne, typowo
arystokratyczne rysy. Twarz wyrażała takie zdecydowanie i tak
ogromną wolę walki, że niezwykła siła osobowości panny Ashford
uderzała niczym wzburzona fala.
Mostyn cofnął się o krok.
Nie spuszczając wzroku z kobiety, Barnaby niespiesznie
rozkrzyżował nogi i wstał.
- Panno Ashford...
Penelope Ashford wbiła w niego piwne, piękne oczy skryte za
eleganckimi złotymi oprawkami okularów.
- Poznaliśmy się prawie dwa lata temu w Morwellan Park na
weselu Charliego i Sarah. - Odeszła dwa kroki dalej i przyjrzała mu
się tak, jakby chciała sprawdzić jego pamięć. - Nawet przez chwilę
rozmawialiśmy...
Nie podała mu ręki. Barnaby spojrzał z góry w jej lekko uniesioną
twarz - panna Ashford sięgała mu ledwo do ramienia - i doszedł do
wniosku, że pamięta ją nawet zadziwiająco dobrze.
- Pytała pani wtedy, czy prowadzę dochodzenia kryminalne.
Uśmiechnęła się... uroczo...
- Tak, rzeczywiście o to pytałam.
Barnaby zamrugał, poczuł się trochę nieswojo. Przypomniał
sobie, jak wówczas jej małe paluszki utonęły w jego dłoni. Zaledwie
wymienili wówczas przelotny uścisk rąk na powitanie, a jego palce
wciąż wyraźnie to pamiętały.
Panna Ashford musiała wywrzeć na nim ogromne wrażenie,
nawet jeśli wtedy nie zdawał sobie z tego sprawy. Był skupiony na
całkiem innej sprawie i zależało mu raczej na tym, by odwrócić jej
uwagę od swojej osoby.
Odniósł wrażenie, że panna Ashford urosła. Nie chodziło mu
jednak o wzrost... w ogóle wcale nie był pewien, czy zmieniła swoje
wymiary... sprawa polegała na czymś zupełnie innym. Choć Barnaby
wątpił, by kiedykolwiek brakowało jej śmiałości, teraz Penelope
nabrała większej pewności siebie, trzymała wyżej głowę, miała
jeszcze bardziej wyprostowane plecy. Stała się kobietą silną, z którą
nikt nie ośmieliłby się nawet zadzierać.
Nic dziwnego, że tak łatwo poradziła sobie z Mostynem.
Przestała się uśmiechać. Przyglądała mu się całkiem otwarcie;
gdyby w ten sposób patrzył na niego ktokolwiek inny, uznałby to z
pewnością za spojrzenie nad wyraz bezwstydne. Teraz miał jednak
wrażenie, że panna Ashford ocenia raczej jego zdolności
intelektualne, a nie walory fizyczne.
Czerwone, zmysłowe usta, od których nie mógł oderwać wzroku,
miała zaciśnięte, jakby podjęła właśnie jakąś decyzję.
Przekrzywił lekko głowę i popatrzył na nią z zainteresowaniem.
- Czemu zawdzięczam tę wizytę?
Tę nietypową, potencjalnie skandalizującą wizytę. Dama z
towarzystwa, będąca wciąż panną na wydaniu, wybrała się do domu
kawalera w środku nocy. Bez przyzwoitki.
Powinien był zaprotestować i odesłać ją tam, skąd przyszła. Z
pewnością tak właśnie należało postąpić.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pees.xlx.pl
  •