Cykl Barrayar 05 - Towarzysze broni, Bujold Lois McMaster

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Lis McMaster Bujold

Towarzysze Broni - część piąta cyklu Barrayar

Przekład Bartosz Grudowski Piotr Szymczak

Brothers in Arms

Data wydania oryginalnego - 1989

Data wydania polskiego -1998

 

Dla Marthy i Andy’ego

 

PROBLEM PODWÓJNEJ OSOBOWOŚCI

 

 

- Teraz wreszcie rozumiem. Kochasz admirała Naismitha.

- Oczywiście.

- A nie lorda Vorkosigana.

- Lord Vorkosigan mnie irytuje.

Przepaść ziejąca między nimi najwyraźniej była głębsza, niż mógł przypuszczać. Dla

Elli to właśnie lord Vorkosigan był nierzeczywisty. Palcami dotknął jej karku i odetchnął jej

oddechem, kiedy zapytała:

- Dlaczego pozwalasz, żeby Barrayar tobą pomiatał?

- Takie karty mi rozdano.

- Kto? Nie rozumiem.

- Nieważne. Po prostu jest dla mnie bardzo istotne, aby wygrać z takimi kartami, jakie

mi rozdano. I tak chcę...

- Umrzeć. - Dotknęła ustami jego warg.

- Mmm...

Cofnęła się na moment.

- Czy mimo to mogę po tobie poskakać? Ostrożnie, rzecz jasna. Nie będziesz na mnie

wściekły za to, że ci dałam kosza? To znaczy Barrayarowi, nie tobie. Tobie - nigdy...

Zaczynam się do tego przyzwyczajać. Jestem jak sparaliżowany...

- Czy mam się dąsać? - zapytał lekko. - Jako że nie mogę mieć całości, odejść z

niczym, obrażony? Mam nadzieję, że zrzuciłabyś mnie ze schodów na moją spiczastą głowę,

jeślibym się okazał takim głupkiem.

Roześmiała się. Nie było źle, skoro ciągle jeszcze potrafił ją rozśmieszyć. Jeśli

Naismith był wszystkim, czego chciała, może go, rzecz jasna, mieć. Połowiczna zdobycz za

pół człowieka.

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

Desantowiec bojowy, nieruchomy i cichy, przycupnął w doku remontowym. Wyglądał

złowieszczo w oczach zgorzkniałego Milesa. Kiedy był nowy, wydawał się takim dumnym,

lśniącym i sprawnym statkiem. Teraz jego metalowy kadłub był pełen rys, powgniatany i

nadpalony. Być może przeszedł psychotyczne zmiany osobowości po swych traumatycznych

przeżyciach. A jeszcze parę miesięcy temu wyglądał jak spod igły...

Miles ze zmęczeniem otarł twarz dłonią i westchnął. Jeżeli gdzieś tu kryły się zarodki

psychozy, to na pewno nie w maszynie. Raczej w oczach obserwatora. Zdjął nogi z ławki, na

której siedział rozparty, i rozprostował się, przynajmniej w takim stopniu, w jakim pozwalał

mu na to jego powykrzywiany kręgosłup. Komandor Quinn, bacznie śledząca każdy jego

ruch, stanęła przy nim.

- Tutaj - Miles pokuśtykał wzdłuż kadłuba i wskazał na śluzę na lewej burcie - jest

najbardziej niepokojący mnie błąd konstrukcyjny. - Skinął na inżyniera z Kaymerskich

Stoczni Orbitalnych. - Trap tej śluzy wsuwa się i wysuwa automatycznie, z możliwością

ręcznej kontroli, co wydaje się sensowne. Ale szczelina, z której się wysuwa, znajduje się

wewnątrz luku, zatem jeśli z jakiegoś powodu trap się zatnie, nie można zamknąć klapy.

Konsekwencje tego, mam nadzieję, potrafi pan sobie wyobrazić. - Miles nie musiał ich sobie

wyobrażać - przez ostatnie trzy miesiące nie mógł ich wyrzucić z pamięci. Wciąż miał to

przed oczami.

- Czy doświadczył pan tego na własnej skórze na Dagooli IV, admirale Naismith? -

zapytał z nieukrywanym zainteresowaniem inżynier.

- Taak. Straciliśmy... członków załogi. Cholernie mało brakowało i byłbym wśród

nich.

- Rozumiem - powiedział inżynier z respektem. Ale jego usta zadrgały.

Jak śmiesz uważać to za zabawne...? Na swoje szczęście, inżynier nie uśmiechnął się.

Szczupły, wzrostu nieco powyżej średniego, wspiął się na burtę statku, przesunął ręką wzdłuż

nieszczęsnej szczeliny, podciągnął się parę razy, bacznie oglądając wszystko i co chwila

mamrocząc uwagi do swego dyktafonu. Miles powstrzymał chęć podskakiwania niczym żaba,

żeby zobaczyć, co tamten oglądał. Uchybiałoby to jego godności. Sięgając inżynierowi

zaledwie do piersi, potrzebowałby metrowej drabinki, żeby stojąc na palcach, dosięgnąć

szczeliny. Był zbyt zmęczony na gimnastykę, a nie chciał prosić Elli, żeby go podsadziła.

Przez chwilę tik wykrzywił mu twarz, gdy stał tak z rękami założonymi z tyłu, niczym

podczas inspekcji. Ta postawa bardziej pasowała do jego munduru.

Inżynier zeskoczył na platformę.

- Myślę, admirale, że Kaymer może się tym zająć dla pana. Ile, pan mówił, że ma tych

desantowców?

- Dwanaście. - Czternaście minus dwa równało się dwanaście. To tylko w arytmetyce

Wolnej Najemnej Floty Dendarii czternaście minus dwa desantowce było równe dwustu

siedmiu zabitym. Przestań - powiedział twardo Miles szydzącemu rachmistrzowi w swojej

głowie. - To już nikomu nie pomoże.

- Dwanaście - zanotował inżynier. - Co jeszcze? - Zmierzył wzrokiem poobijany

statek.

- Mój dział techniczny dokona drobnych napraw, skoro wszystko wskazuje na to, że

spędzimy tu jakiś czas. Ja pragnąłem tylko osobiście dopilnować tego problemu z trapem, ale

to mój zastępca, komodor Jesek, jest głównym technikiem floty i na pewno będzie chciał

porozmawiać z waszymi technikami Skoku o kalibracji prętów Necklina. Mam też pilota

Skoku z raną głowy, ale jak rozumiem, mikrochirurgia implantów Skoku nie jest waszą

specjalnością. Podobnie systemy obronne...

- W istocie, nie - pośpiesznie zgodził się inżynier. Dotknął spalonego i porysowanego

kadłuba, wyraźnie zafascynowany przemocą, której ten był niemym świadkiem, gdyż dodał: -

Stocznie Kaymerskie obsługują przede wszystkim statki handlowe. Flota najemna jest czymś

niezwykłym w tej części Galaktyki. Dlaczego przybyliście do nas?

- Wasza oferta była najkorzystniejsza.

- Nie, nie chodzi o Korporację Kaymerską. Mam na myśli Ziemię. Ciekawi mnie,

czemu przybyliście na Ziemię. Jesteśmy raczej z dala od głównych szlaków handlowych,

odwiedzają nas tylko turyści i historycy. Właściwie... spokojnie tu.

Zastanawia się, czy nie mamy tutaj jakiegoś kontraktu - pomyślał Miles. Tu, na

dziewięciomiliardowej planecie, której połączone siły zbrojne rozbiłyby w proch

dendariańskie pięć tysięcy? Uważa, że mam zamiar niepokoić starą matkę Ziemię? Albo że,

nawet gdyby to była prawda, zdradzę sekret i wszystko mu wyśpiewam...

- Właśnie, spokojnie - powiedział Miles. - Ludzie potrzebują odpoczynku, a statki

generalnego remontu. Spokojna planeta z dala od głównych szlaków jest dokładnie tym, co

doktor przykazał. - Aż go skręciło na myśl o rachunku, który im ten doktor wystawi.

Ale to nie była wina Dagooli. Operacja ratunkowa była triumfem taktycznym, niemal

cudem wojskowym. Sztab bez przerwy zapewniał go o tym, więc może im w końcu uwierzy.

Ucieczka jeńców wojennych z Dagooli IV była według komodora Tunga jedną z

największych tego typu akcji w historii. A można mu wierzyć, biorąc pod uwagę jego obsesję

na punkcie dziejów wojskowości. Dendarianie zgarnęli sprzed nosa Imperium

Cetagandańskiego ponad dziesięć tysięcy uwięzionych żołnierzy, właściwie cały obóz

jeniecki, i uczynili z nich zarodek nowej armii partyzanckiej. A wszystko to na planecie, którą

Cetagandanie uważali uprzednio za łatwy łup. W porównaniu z olśniewającymi rezultatami

koszty były niewielkie. Jedynie dla tych, którzy zapłacili za triumf swoim życiem, cena była

nieskończonością podzieloną przez zero.

Dopiero to, co nastąpiło po Dagooli, czyli wściekły pościg Cetagandan, kosztowało

Dendarian zbyt wiele. Byli ścigani tak długo, aż wreszcie udało im się przedostać na tereny,

gdzie statki wojenne Cetagandan musiały się zatrzymać. Dalej prześladowały ich jednak

zastępy sabotażystów i skrytobójców. Miles miał nadzieję, że i tych wreszcie udało mu się

zostawić z tyłu.

- Czy te wszystkie uszkodzenia pochodzą z Dagooli IV? - Statek wciąż intrygował

inżyniera.

- Dagoola to tajna operacja - odparł sztywno Miles. - Nie mówmy o tym.

- Narobiła niezłego szumu w mediach parę miesięcy temu - powiedział Ziemianin.

Boli mnie głowa... Miles ucisnął sobie skronie i krzywo uśmiechnął się do inżyniera.

- No to pię...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pees.xlx.pl
  •