Czysta robota - Raymond Chandler, R. Chandler
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Raymond Chandler CZYSTA ROBOTA
OPOWIADANIA
Przełożył Robert Ginalski
Tytuły oryginałów angielskich: Pearls Are a Nuisance, Nevada Gas,
Pickup on Noon Street, Smart—Aleck Kill, Spanish Blood, The King In Yellow
Copyright © the Estate of Raymond Chandler, 1958
Okładkę i kartę tytułową projektował Zbigniew Czarnecki
By ESKEL
Perły to tylko kłopot
Nie da się ukryć, że od samego rana nie robiłem nic, tylko kontemplowałem czystą kartkę
wkręconą w maszynę do pisania, zbierając się do spłodzenia listu. Nie da się także ukryć, że
nigdy z rana nie mam nic szczególnego do roboty. To jednak wcale nie tłumaczy, dlaczego
miałbym zawracać sobie głowę szukaniem naszyjnika z pereł staruszki Penruddock. Tak się
składa, że nie jestem policjantem.
Jednakże zadzwoniła do mnie Ellen Macintosh, co — naturalnie — zmieniło postać rzeczy.
— Jak się masz, kochanie? — spytała. — Zajęty?
— I tak, i nie — odpowiedziałem sztywno. — Właściwie nie. Mam się doskonale. O co
chodzi tym razem?
— Ty mnie chyba nie kochasz, Walterze. A w ogóle to powinieneś znaleźć sobie coś do
roboty. Masz stanowczo za dużo pieniędzy. Ktoś ukradł perły pani Penruddock i chcę, żebyś je
odzyskał.
— Sądzi pani zapewne, że rozmawia z posterunkiem policji — odparłem zimno. — Tu
rezydencja Waltera Gage. Pan Gage przy aparacie.
— Wobec tego niech pan przekaże panu Gage od panny Ellen Macintosh, że jeżeli nie
zobaczę go tu za pół godziny, to otrzyma przesyłkę poleconą zawierającą pierścionek
zaręczynowy z brylantem, sztuk jeden.
— I dużo mi z niego przyszło — burknąłem. — Ta stara krowa będzie żyła jeszcze przez
następne pięćdziesiąt lat.
Jednakże Ellen odwiesiła już słuchawkę, wobec czego nasadziłem kapelusz, wyszedłem i
odjechałem packardem. Jeżeli obchodzą was takie rzeczy, był piękny poranek pod koniec
kwietnia. Pani Penruddock mieszkała przy szerokiej, spokojnej ulicy w Carondelet Park. Jej dom
wyglądał zapewne dokładnie tak samo, jak przed pięćdziesięciu laty, lecz żadna to dla mnie
pociecha wobec perspektywy, że Ellen Macintosh może spędzić w nim najbliższe pół wieku,
chyba że staruszka Penruddock umrze wcześniej i nie będzie już potrzebowała pielęgniarki. Pan
Penruddock opuścił ziemski padół przed kilku laty, zostawiając w miejsce testamentu
gruntownie powikłane sprawy majątkowe i listę emerytów długą jak kolejka po darmową zupę.
Przycisnąłem dzwonek u frontowych drzwi i po dłuższej chwili otworzyła mi. drobna
starowina w fartuszku pokojówki, o siwych włosach zebranych w ciasny kok na czubku głowy.
Obrzuciła mnie takim spojrzeniem, jak gdyby widziała mnie po raz pierwszy w życiu, a i teraz
nie miała ochoty oglądać.
— Do panny Ellen Macintosh — powiedziałem. — Pan Walter Gage z wizytą.
Pociągnęła nosem, odwróciła się bez słowa i zapuściliśmy się w zatęchłe zakamarki
domostwa, wychodząc ostatecznie na przeszkloną werandę pełną trzcinowych mebli i zapachów
rodem z egipskich grobowców. Pociągnąwszy nosem raz jeszcze, zostawiła mnie tam i zniknęła.
Wkrótce drzwi otworzyły się ponownie i weszła Ellen Macintosh. Być może nie podobają
wam się wysokie dziewczyny o włosach koloru miodu i cerze jak pierwsza brzoskwinia, którą
sprzedawca ukradkiem odkłada dla siebie. Jeśli tak, to żal mi was.
— Kochanie, a jednak przyjechałeś! — zawołała.— To bardzo ładnie z twojej strony,
Walterze. Usiądź, zaraz ci wszystko opowiem.
Usiedliśmy.
— Walterze, skradziono naszyjnik z pereł należący do pani Penruddock.
— Mówiłaś mi o tym przez telefon. Temperaturę mam wciąż normalną.
— Anormalną, trwale obniżoną, jeśli wybaczysz mi tę profesjonalną uwagę zawyrokowała. —
Jest to sznur czterdziestu dziewięciu różowych pereł, dobranych odcieniem, które pani
Penruddock dostała w prezencie od męża na złote gody. Ostatnio rzadko kiedy je nosiła, może
jedynie podczas świąt Bożego Narodzenia lub obiadów ze starymi przyjaciółkami, jeżeli
pozwalał jej na to stan zdrowia. No i co roku w Dniu Dziękczynienia wydaje obiad dla
wszystkich emerytów, przyjaciół i byłych pracowników pana Penruddocka, których zostawił jej
na głowie, i wówczas także je zakładała.
— Czasy ci się cokolwiek poplątały, ale ogólna idea jest przejrzysta — rzekłem. — Mów
dalej.
— Otóż, Walterze — ciągnęła Ellen, obrzucając mnie spojrzeniem określanym niekiedy jako
figlarne — perły skradziono. Tak, wiem, że powtarzam ci to już trzeci raz, ale to dziwnie
tajemnicza sprawa. Przechowywano je w skórzanym futerale w starym sejfie, który prawie
zawsze był otwarty, ale nawet gdyby był zamknięty, moim zdaniem silny mężczyzna potrafiłby
go otworzyć gołymi rękami. I dziś rano musiałam pójść po gazetę i zajrzałam do pereł, ot tak,
żeby się z nimi przywitać...
— Mam nadzieję, że nie kręcisz się koło pani Penruddock licząc na to, że ci zostawi naszyjnik
— wtrąciłem oschle. — Perły są dobre dla staruszek i tłustych blondynek, ale dla wysokich,
smukłych...
— Oj, bądź że cicho, kochanie — przerwała mi Ellen. — Naturalnie że nie liczyłam na te
perły... ponieważ były sztuczne.
Głośno przełknąłem ślinę i wlepiłem w nią wzrok.
— Tam, do kata! — powiedziałem uśmiechając się łajdacko. — Słyszałem, że stary
Penruddock potrafił czasami wyciąć lepszy numer, ale sprezentować żonie lipne perły na złote
gody to już szczyt wszystkiego.
— Przestań się wreszcie wygłupiać, Walterze! Wtedy były jak najbardziej prawdziwe. Rzecz
w tym, że pani Penruddock sprzedała je i zleciła wykonanie imitacji. Zajął się tym jeden z jej
starych przyjaciół, pan Lansing Gallemore z Firmy Jubilerskiej Gallemore, oczywiście po cichu,
ponieważ zależało jej, żeby się nikt nie dowiedział. Właśnie dlatego nie wezwaliśmy policji.
Odzyskasz dla niej te perły, Walterze, powiedz?
— Jak? I dlaczego je sprzedała?
— Dlatego, że pan Penruddock umarł nagle, nie zapisawszy ani grosza tym wszystkim
ludziom, których utrzymywał. Później nastąpił kryzys i z pieniędzy prawie nic nie zostało.
Wystarcza ich zaledwie na prowadzenie domu i opłacanie służby, która pracuje tu od tylu lat, że
pani Penruddock wolałaby przymierać głodem, niż odprawić choćby jedną osobę.
— A, to co innego — rzekłem. — Chylę przed nią czoło. Ale jak u diaska mam je odzyskać i
po co... skoro są sztuczne?
— No cóż, te perły — to znaczy ich imitacja — kosztowały dwieście dolarów. Wykonano je
na specjalne zamówienie w Czechach, co trwało kilka miesięcy, a obecnie sprawy tak się mają,
że chyba już nigdy nie będzie jej stać na drugą taką świetną kopię. Poza tym przeraża ją myśl, że
ktoś może się dowiedzieć o imitacji albo że złodziej dowiedziawszy się, że są fałszywe, zacznie
ją szantażować. Widzisz, kochanie, ja wiem, kto ukradł ten naszyjnik.
— Hę? — wyrwało mi się. Słowa tego używam nadzwyczaj rzadko, nie zaliczam go bowiem
do słownictwa dżentelmena.
— Kierowca, który pracował u nas przez kilka miesięcy, Walterze... odrażający, wielki drągal.
Nazywa się Henry Eichelberger. Przedwczoraj porzucił nagle pracę, bez najmniejszego powodu.
Pani Penruddock nikt nigdy nie porzuca. Jej poprzedni kierowca był już bardzo leciwy i umarł.
Ale Henry Eichelberger odszedł bez słowa i jestem pewna, że to on ukradł perły. Kiedyś
próbował mnie pocałować, Walterze.
— Czy mnie uszy mylą? — powiedziałem całkiem innym tonem. — Próbował cię pocałować,
tak? Nie wiesz przypadkiem, gdzie jest ta bryła mięsa, kochanie? Mało prawdopodobne, żeby
sterczał na rogu, czekając, aż mu rozkwaszę nos.
Ellen zerknęła na mnie, opuszczając długie jedwabiste rzęsy, ja zaś w takich wypadkach
mięknę jak przeżuta guma.
— On nie uciekł. Na pewno wiedział, że perły są sztuczne i że może bezpiecznie szantażować
panią Penruddock. Zadzwoniłam do agencji, która go tu skierowała, i okazało się, że wrócił tam i
znowu wpisał się na listę oczekujących na posadę. Ale oświadczyli mi, że podanie jego adresu
byłoby sprzeczne z zasadami firmy.
— A dlaczego nie miałby ukraść tych pereł kto inny? Na przykład włamywacz?
— Nikt inny nie wchodzi w rachubę. Służba jest poza wszelkim podejrzeniem, dom co
wieczór zamykamy szczelnie jak lodówkę i nie było żadnych śladów włamania. No i Henry
Eichelberger wiedział, gdzie leżą perły, bo widział, jak chowałam je ostatnim razem, kiedy pani
Penruddock miała je na sobie... to znaczy wówczas, gdy zaprosiła dwie serdeczne przyjaciółki na
obiad w rocznicę śmierci męża.
— Ubaw był pewnie po pachy — mruknąłem. — Zgoda, pojadę do tej agencji i zmuszę ich,
żeby mi dali jego adres. Gdzie to jest?
— Agencja Pośrednictwa Pracy Ady Twomey, mieści się przy Drugiej Wschodniej, w bardzo
nieprzyjemnym sąsiedztwie.
— To jeszcze nic w porównaniu z tym, jak nieprzyjemne będzie moje sąsiedztwo dla
Henry'ego Eichelbergera — zapowiedziałem. — A więc próbował cię pocałować, tak?
— Perły, Walterze — przypomniała mi łagodnie Ellen. — One są najważniejsze. Oby tylko
nie odkrył, że są sztuczne, i nie wyrzucił ich do oceanu.
— W razie czego zmuszę go, żeby zanurkował po nie osobiście.
— On ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu i jest bardzo wielki i silny, Walterze — powiedziała
nieśmiało Ellen. Ale oczywiście nie tak przystojny jak ty.
— Akurat moja waga — stwierdziłem. — To będzie sam, przyjemność. Do zobaczenia,
kochanie.
Przytrzymała mnie za rękaw.
— Jeszcze jedno, Walterze. Nie mam nic przeciwko małej bójce, bo to rzecz męska. Ale nie
wolno ci wywołać awantury, która sprowadziłaby policję, pamiętaj. Poza tym, mimo ze jestes
duży, silny i w szkole siałeś postrach na boisku, masz
jedną słabostkę. Obiecaj mi, że nie weźmiesz do ust ani kropli whisky.
— Ten Eichelberger — oświadczyłem — to jedyny trunek jakiego mi trzeba.
2
Agencja Pośrednictwa Pracy Ady Twomey przy ulicy, Drugiej Wschodnie] reprezentowała
sobą wszystko to, czego można się było spodziewać do jej nazwie i lokalizacji. Woń
przedpokoju, w którym przez pewien czas zmuszony byłem czekać, nie należała do
przyjemnych. Agencją kierowała kobieta o zaciętej twarzy, w średnim wieku, która powiadomiła
mnie, że Henry Eichelberger figuruje w ich rejestrze jako reflektant na posadę kierowcy i że
może umówić go ze mną na telefon albo wezwać tu, do biura, na rozmowę. Kiedy jednak
położyłem przed nią na biurku banknot dziesięciodolarowy, zaznaczając, że jest to tylko dowód
czystych intencji, bez uszczerbku dla wszelkich prowizji należnych ewentualnie jej agencji,
ustąpiła i dała mi jego adres w zachodniej części miasta, przy bulwarze Santa Monica, w pobliżu
dzielnicy zwanej Sherman.
Pojechałem tam bez zwłoki, w obawie, że Henry Eichelberger może zadzwonić do agencji i
dowiedzieć się o mojej wizycie. Okazało się, że pod wskazanym adresem kryje się obskurny
hotel, dogodnie usytuowany w pobliżu szlaku autobusów dalekobieżnych, mający wspólne
wejście z chińską pralnią. Mieścił się on na piętrze, schody zaś tu i ówdzie pokrywały strzępy
sparciałej gumowej wykładziny, do której przyśrubowano nieregularne kawałki zaśniedziałego
mosiądzu. Zapachy z chińskiej pralni kończyły się innej więcej w połowie schodów, gdzie
zastępował je odór nafty i zaduch pomieszczeń sypialnych. Wszędzie leżały niedopałki i
przesiąknięte tłuszczem papierowe torby. U szczytu schodów na drewnianej półce znajdował się
rejestr gości. Ostatni wpis, dokonany ołówkiem, nosił datę sprzed trzech tygodni, a nabazgrała
go wyjątkowo drżąca ręka. Wywnioskowałem z tego, że kierownictwo hotelu nie odznacza się
przesadną skrupulatnością.
Obok księgi znajdował się dzwonek i wywieszka, informująca: „Dyrektor". Zadzwoniłem i
czekałem. Wkrótce w głębi korytarza uchyliły się drzwi i ktoś szurając nogami bez pośpiechu
ruszył w moją stronę. Ukazał się mężczyzna w rozczłapanych pantoflach i spodniach
nieokreślonego koloru, których dwa górne guziki były rozpięte, aby zostawić więcej swobody
peryferiom jego obszernego brzucha. Nosił on ponadto czerwone szelki, koszulę miał
pociemniałą pod pachami i nie tylko, a jego twarz gwałtownie domagała się mydła i brzytwy.
— Mamy pełno, kolego — odezwał się i prychnął drwiąco.
— Nie szukam pokoju — odparłem. — Szukam niejakiego Eichelbergera, który, jak mnie
powiadomiono, mieszka tutaj, choć widzę, że nie wpisał się do pańskiego rejestru. To zaś, jak
panu oczywiście wiadomo, jest sprzeczne z prawem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]