Cussler Clive - DIRK PITT 14 - Potop, Cusller Clive
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Clive Cussler
P O T O P
Autor pragnie wyrazić podziękowania pracownikom Urzędu Imigracyjnego Stanów Zjednoczonych, którzy udostępnili mu dane dotyczące nielegalnej imigracji.
Dziękuje również Korpusowi Wojsk Inżynieryjnych Armii Stanów Zjednoczonych za pomoc w opisaniu kapryśnej natury rzek Missisipi i Atchafalaya.
Ponadto wszystkim, którzy byli tak uprzejmi i podsuwali mu pomysły i sugestie dotyczące przygód Dirka i Ala.
CZĘŚĆ PIERWSZA
R E Q U I E M
D L A
K S I Ę Ż N I C Z K I
10 grudnia, 1948
Gdzieś na nieznanych wodach
Z każdym nowym uderzeniem wiatru fale atakowały coraz bardziej zajadle. Panująca rano dobra pogoda przeistoczyła się późnym wieczorem z doktora Jekylla w porywczego mister Hyde’a. Białe grzywy spienionych bałwanów rozbijały się w pokrywający wszystko wodny pył. Wzburzona kipiel i ciemne chmury zlewały się w szalejącej śnieżnej zamieci i nie sposób było określić, gdzie kończy się woda, a zaczyna niebo. Ludzie znajdujący się na pokładzie pasażerskiego liniowca „Księżniczka Dou Wan”, zmagającego się z wysokimi jak góry, wściekłymi falami, nie zdawali sobie sprawy, że od katastrofy dzielą ich zaledwie minuty.
Rozszalałe wody gnane porywami wichru, wiejącego jednocześnie z północnego wschodu i północnego zachodu, uderzały w statek z dwóch stron. Wiatr osiągnął wkrótce prędkość stu mil na godzinę, a wysokość fal przekroczyła trzydzieści stóp. Schwytana w potężny wir „Księżniczka Dou Wan” nie miała dokąd się schronić. Jej dziób opadał i znikał pod falami, zalewającymi odkryte pokłady i przetaczającymi się ku rufie, kiedy się unosił. Rufa wynurzała się, odsłaniając wściekle wirujące w powietrzu śruby. Atakowany ze wszystkich stron statek pochylał się pod kątem trzydziestu stopni i wtedy fala zalewała ciągnący się wzdłuż prawej burty pokład spacerowy. Potem prostował się wolno, z coraz większym trudem i dalej stawiał czoło najgroźniejszemu w ostatnich czasach sztormowi na tych wodach.
Zziębnięty, prawie oślepiony przez śnieżycę, pełniący wachtę drugi oficer, Li Po schronił się do sterowni i zatrzasnął za sobą drzwi. Pływając dotychczas po Morzu Chińskim, nigdy jeszcze nie widział śniegu wirującego w powietrzu podczas szalejącego sztormu. Li Po uważał, że bogowie są niesprawiedliwi, zsyłając na „Księżniczkę” wiatry o tak niszczącej sile po tym, jak opłynęła pół świata i znalazła się już tylko niecałe dwieście mil od portu. Przez ostatnie szesnaście godzin pokonała odległość zaledwie czterdziestu mil.
Cała załoga poza kapitanem Leigh Huntem i jego głównym mechanikiem, przebywającym na dole w maszynowni, składała się z chińskich nacjonalistów. Hunt, stary wilk morski, miał za sobą dwanaście lat służby w Królewskiej Marynarce Wojennej i osiemnastoletnią karierę oficera marynarki handlowej, kiedy pływał na statkach trzech różnych linii żeglugowych. Kapitanem był od piętnastu lat. Będąc jeszcze małym chłopcem, wypływał z ojcem na połów ryb w pobliżu Bridlington, małego miasteczka położonego na wschodnim wybrzeżu Anglii, zanim pewnego dnia zaciągnął się jako zwykły marynarz na frachtowiec płynący do Afryki Południowej. Teraz ten szczupły mężczyzna o siwiejących włosach i smutnych, pustych oczach, z głębokim pesymizmem oceniał szanse statku; miał niewielką nadzieję, że przetrwa on sztorm.
Dwa dni wcześniej jeden z członków załogi pokazał mu pęknięcie na zewnętrznym poszyciu kadłuba, widoczne na sterburcie między pojedynczym kominem a rufą. Hunt oddałby miesięczną wypłatę za możliwość sprawdzenia, jak wygląda ono teraz, gdy statek walczy z szalejącym żywiołem. Nie chciał jednak o tym myśleć. Jakakolwiek próba przeprowadzenia inspekcji przy wietrze osiągającym prędkość stu mil na godzinę i wśród fal przelewających się przez pokłady, byłaby samobójstwem. Był świadom grożącego „Księżniczce” śmiertelnego niebezpieczeństwa i pogodził się już z faktem, że nie ma wpływu na jej dalszy los.
Hunt utkwił wzrok w śnieżnej zamieci zasypującej szyby sterowni.
– Co z oblodzeniem, panie Po? – zapytał swego drugiego oficera, nie odwracając głowy.
– Powłoka szybko rośnie, panie kapitanie.
– Sądzi pan, że statek może się wywrócić?
Li Po wolno pokręcił głową.
– Na razie nie, sir, ale do rana ciężar lodu może osiągnąć wartość krytyczną. Grubość warstwy na nadbudowie i pokładach może okazać się groźna, jeśli nabierzemy zbyt dużego przechyłu.
Hunt zastanawiał się przez chwilę, po czym odezwał się do sternika:
– Niech pan zostanie na kursie, panie Tsung. Dziobem do wiatru i fali.
– Tak jest, sir – odpowiedział Chińczyk, utrzymując się na szeroko rozstawionych nogach. Dłonie mocno zacisnął na mosiężnym kole sterowym.
Hunt powrócił myślą do pęknięcia w kadłubie. Już nie pamiętał, kiedy „Księżniczka Dou Wan” po raz ostatni poddana została solidnemu przeglądowi w suchym doku. O dziwo, załoga nie była zaniepokojona przeciekami wody, rdzą na poszyciu ani obluzowanymi czy brakującymi nitami. Beztrosko ignorowała korozję i nie przejmowała się tym, że podczas rejsu pompy odprowadzające wodę z zęzy bez przerwy ciężko pracują. Piętą achillesową „Księżniczki” był z pewnością wysłużony i zniszczony kadłub. Statek, pływający po oceanach jest uważany za stary po dwudziestu latach eksploatacji. „Księżniczkę” zbudowano przeszło trzydzieści pięć lat temu. Od chwili opuszczenia stoczni przemierzyła setki tysięcy mil morskich, opierała się wzburzonemu morzu i tajfunom. To, że wciąż jeszcze utrzymywała się na wodzie, graniczyło niemal z cudem.
Została zwodowana w roku tysiąc dziewięćset trzynastym jako „Lanai”. Zbudowała ją stocznia „Harland i Wolff” dla Singapurskich Linii Oceanicznych, których parowce pływały po Pacyfiku. Miała tonaż 10.758 BRT. Jej całkowita długość, od niemal pionowego dziobu do rufy o przekroju kieliszka do szampana, wynosiła czterysta dziewięćdziesiąt siedem stóp, zaś szerokość pokładnicy sześćdziesiąt stóp. Trójprężne maszyny parowe dysponowały mocą pięciu tysięcy koni mechanicznych i napędzały dwie śruby. W okresie swej świetności „Księżniczka” potrafiła pruć fale z szybkością siedemnastu węzłów, co można traktować jako wynik godny uwagi. Obsługiwała linię Singapur–Honolulu do roku tysiąc dziewięćset trzydziestego pierwszego, kiedy to sprzedano ją Kantońskim Liniom Żeglugowym i przemianowano na „Księżniczkę Dou Wan”. Po remoncie kursowała między portami Azji Południowo-Wschodniej, zabierając na pokład pasażerów i ładunki.
Podczas drugiej wojny światowej przejął ją rząd Australii, przystosowując do przewozu żołnierzy. Doznała poważnych uszkodzeń, zaatakowana przez japońskie samoloty, gdy płynęła w konwoju. Po wojnie zwrócono ją Liniom Kantońskim. Pływała krótko między Szanghajem a Hongkongiem, aż wreszcie wiosną roku tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego postanowiono sprzedać ją na złom do Singapuru.
Mogła pomieścić pięćdziesięciu pięciu pasażerów w kabinach pierwszej klasy, osiemdziesięciu pięciu w drugiej klasie i trzystu siedemdziesięciu w trzeciej. Zwykle jej załoga liczyła stu dziewięćdziesięciu członków, ale podczas rejsu, który miał być jej ostatnim, na pokładzie znajdowało się tylko trzydziestu ośmiu ludzi.
Hunt wyobrażał sobie, że jego leciwa jednostka pływająca jest jak maleńka wysepka miotana wzburzonymi falami, na której rozgrywa się dramat bez udziału publiczności. Był fatalistą. Jego przeznaczeniem było osiąść na mieliźnie, a przeznaczeniem „Księżniczki” skończyć na złomowisku. Hunt współczuł statkowi noszącemu ślady wielu bitew, zmagającemu się teraz z potężnymi siłami żywiołu. „Księżniczka” wiła się i jęczała, zalewana gigantycznymi falami, ale wciąż udawało się jej wyrwać z ich uścisku i wbić dziób w następną nadciągającą ścianę wody. Hunt pocieszał się jedynie tym, że jej zużyte maszyny wciąż pracowały pełną parą.
Na dole w maszynowni skrzypienie i jęki dochodzące z kadłuba były przerażająco głośne. Rdza odpadała z grodzi całymi płatami, gdy woda zaczęła sięgać kratek pomostów. Pościnane nity, łączące stalowe płaty poszycia, wystrzeliwały w powietrze jak pociski. Załoga nie przejmowała się tym specjalnie, wiedząc, że to zjawisko występuje często na statkach nitowanych. „Księżniczkę” również zbudowano zanim jeszcze rozpowszechniła się metoda spawania.
Jednego jednak człowieka dosięgnęły macki strachu.
Głównym mechanikiem był Ian „Hongkong” Gallagher, szeroki w ramionach, wąsaty, lubiący sobie wypić Irlandczyk o czerwonej twarzy. To, co widział i słyszał, mówiło mu, że statek musi się rozpaść. Starając się przezwyciężyć lęk, zaczął chłodno rozważać, jakie ma możliwości ocalenia.
Osierocony w wieku jedenastu lat, Ian Gallagher uciekł ze slamsów Belfastu na morze i zaczął od chłopca okrętowego. Mając wrodzone zdolności do mechaniki, został pomocnikiem w maszynowni, a następnie awansował na trzeciego mechanika. W wieku dwudziestu siedmiu lat uzyskał papiery głównego mechanika i zaczął pływać na frachtowcach kursujących między wyspami Południowego Pacyfiku. Przezwisko „Hongkong” przylgnęło do niego po tym, jak w jednej z knajp tego portowego miasta stoczył nierówną, zwycięską walkę z ośmioma chińskimi dokerami, którzy szukali z nim zwady. Kiedy miał trzydziestkę, zaciągnął się latem tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku na „Księżniczkę Dou Wan”.
Gallagher odwrócił się z ponurą miną do swego drugiego mechanika, Chu Wena.
– Wyłaź na górę, wkładaj kamizelkę ratunkową i bądź gotowy do opuszczenia statku, kiedy kapitan wyda taki rozkaz.
Chińczyk wyjął z ust niedopałek cygara i spojrzał badawczo na Gallaghera.
– Myśli pan, że pójdziemy na dno?
– Ja nie myślę, ja to wiem – odparł z przekonaniem Gallagher. – Ta stara, przerdzewiała łajba nie wytrzyma nawet godziny dłużej.
– Mówił pan o tym kapitanowi?
– Kapitan musiałby być ślepy i głuchy, żeby tego nie wiedział.
– A pan nie idzie? – zapytał Chu Wen.
– Zaraz cię dogonię – odrzekł Gallagher.
Chu Wen wytarł w szmatę tłuste od smaru ręce, skinął głową głównemu mechanikowi i wspiął się po drabince ku klapie prowadzącej na górne pokłady.
Gallagher obrzucił ostatnim spojrzeniem swoje ukochane maszyny. Wiedział, że wkrótce spoczną na dnie. Zesztywniał, gdy z czeluści kadłuba dotarło do jego uszu głośne skrzypnięcie. Staruszka „Księżniczka Dou Wan” cierpiała na dolegliwość, zwaną zmęczeniem metalu, poza tym odniosła swego czasu liczne rany w spotkaniach z samolotami i okrętami. To, czego się nie dostrzegało, żeglując po spokojnych wodach, stawało się oczywiste w czasie sztormu. Nawet, gdyby „Księżniczka” była nową jednostką, z trudem mogłaby się oprzeć naporowi fal uderzających w jej kadłub, który teraz musiał znosić nacisk dwudziestu tysięcy funtów na cal kwadratowy.
Serce Gallaghera zamarło, gdy zobaczył pęknięcie w grodzi; biegło w dół, a następnie rozchodziło się na boki, przecinając płaty kadłuba. Począwszy od lewej burty, rozszerzało się ku sterburcie. Gallagher chwycił słuchawkę telefonu i połączył się z mostkiem.
– Mostek – zgłosił się Li Po.
– Dawaj pan kapitana! – warknął Gallagher.
Po chwili ciszy usłyszał głos Hunta.
– Tu kapitan.
– Sir, mamy w maszynowni pęknięcie wielkie jak cholera! Powiększa się z minuty na minutę!
Hunt poczuł się tak, jakby dostał obuchem w głowę. Mimo wszystko miał nadzieję, że jakimś cudem uda mu się doprowadzić statek do portu, zanim sytuacja stanie się krytyczna.
– Nabieramy wody? – zapytał.
– Pompy już nie nadążają.
– Dziękuję, panie Gallagher. Czy może pan utrzymać maszyny w ruchu do chwili, aż dotrzemy do lądu?
– Ile czasu ma pan na myśli?
– Za godzinę powinniśmy wpłynąć na spokojne wody.
– Wątpię – odrzekł Gallagher. – Nie daję statkowi więcej niż dziesięć minut życia.
– Dziękuję panu, szefie – powiedział z ciężkim sercem Hunt. – Niech pan lepiej opuści maszynownię, dopóki pan jeszcze może.
Kapitan zmęczonym ruchem odłożył słuchawkę, odwrócił się i spojrzał przez tylną szybę sterowni w kierunku rufy. Statek nabrał już widocznego przechyłu i kołysał się z trudem. Dwie szalupy zmyły fale. Skierowanie się ku najbliższemu brzegowi i bezpieczne dotarcie do lądu nie wchodziło już w rachubę. Żeby wydostać się na spokojniejsze wody, musiałby skręcić na sterburtę. „Księżniczka” nie przetrwałaby wściekłego ataku fal odwrócona do nich burtą. Zanurzyłaby się pod wodę i nie miałaby już siły wypłynąć na powierzchnię. Jej los był przesądzony.
Na chwilę wrócił myślami do tego, co działo się sześćdziesiąt dni wcześniej, o dziesięć tysięcy mil morskich stąd, w basenie portowym w Szanghaju, u ujścia rzeki Jangcy. Przed ostatnim rejsem „Księżniczki Dou Wan” ogołocono statek z całego wyposażenia wygodnych kabin pasażerskich. „Księżniczka” miała przecież udać się na złomowisko w Singapurze. Przygotowania do opuszczenia portu zostały przerwane, gdy na nabrzeżu pojawił się generał Kung Hui z Narodowej Armii Chińskiej i wezwał kapitana Hunta na rozmowę, która miała się odbyć we wnętrzu generalskiej limuzyny marki Packard.
– Proszę mi wybaczyć to najście, kapitanie, ale wykonuję osobiste rozkazy generalissimusa Czang Kaj-szeka – usłyszał Hunt. Generał Kung Hui miał skórę dłoni białą i gładką jak papier; ubrany był w nieskazitelnie uszyty mundur na miarę, bez śladu najmniejszej choćby zmarszczki. Zajął całe tylne siedzenie limuzyny, podczas gdy Hunt wiercił się na niewygodnym, rozkładanym, dodatkowym siedzisku.
– Ma pan rozkaz przygotować statek i załogę do długiego rejsu – powiedział generał.
– Musiała zajść jakaś pomyłka – odrzekł Hunt. – „Księżniczka” nie nadaje się już do odbycia żadnego długiego rejsu. Ma wypłynąć do Singapuru, gdzie spocznie na złomowisku. Zaopatrzenie, ilość paliwa i liczebność załogi zostały ograniczone do minimum.
– O Singapurze może pan zapomnieć – powiedział Hui, machnąwszy niedbale ręką. – Dostanie pan odpowiednią ilość żywności i paliwa oraz dwudziestu ludzi z Narodowej Marynarki Wojennej. A kiedy pański ładunek znajdzie się na statku… – Hui przerwał, by zapalić papierosa, którego wpierw umieścił w długiej cygarniczce – … co nastąpi, jak przypuszczam, za dziesięć dni, dostanie pan rozkaz wypłynięcia z portu.
– Muszę to uzgodnić z dyrekcją moich linii żeglugowych – zaprotestował Hunt.
– Dyrektorzy Linii Kantońskich zostali zawiadomieni, że „Księżniczka Dou Wan” została tymczasowo przejęta przez rząd.
– I zgodzili się na to?
Hui potakująco skinął głową.
– Wziąwszy pod uwagę, że zostaną szczodrze wynagrodzeni, i to w złocie, przez samego generalissimusa, byli wręcz szczęśliwi, że mogą pomóc.
– Dotrzemy do naszego, a raczej pańskiego, portu przeznaczenia, i co dalej?
– Kiedy ładunek znajdzie się bezpiecznie na lądzie, będzie pan mógł popłynąć do Singapuru.
– Czy mogę wiedzieć, dokąd mamy płynąć?
– Nie może pan.
– A co to za ładunek?
– Cała operacja ma się odbyć w ścisłej tajemnicy. Od tej chwili pan i pańska załoga musicie pozostać na statku. Nikomu nie wolno zejść na ląd. Macie zakaz kontaktowania się z rodzinami i przyjaciółmi. Moi ludzie obstawią statek i będą go strzec dzień i noc. Powtarzam, obowiązuje ścisła tajemnica.
– Rozumiem… – odrzekł Hunt, ale oczywiście nic nie rozumiał. Nigdy przedtem nie spotkał człowieka o tak przebiegłym spojrzeniu.
– Kiedy tu rozmawiamy… – ciągnął Hui – wszystkie pańskie środki łączności są usuwane ze statku lub niszczone.
Hunt myślał, że się przesłyszał.
– Chyba nie oczekuje pan ode mnie, że wypłynę w morze bez radia?! W razie kłopotów, gdy zostaniemy zmuszeni do wezwania pomocy, co wtedy zrobimy?
Hui leniwym gestem uniósł swą cygarniczkę i przyjrzał się jej.
– Nie przewiduję żadnych kłopotów.
– To jest pan optymistą, generale – odrzekł wolno Hunt. – „Księżniczka” to zużyty statek. Lata świetności ma już dawno za sobą. Nie jest odpowiednio przygotowana, aby stawić czoło gwałtownym sztormom, ani nawet pływać po wzburzonych wodach.
– Nawet nie potrafię pana przekonać, jak ważna jest ta misja i jak wielkiej warta jest nagrody, jeśli się powiedzie. Generalissimus Czang Kaj-szek nie będzie żałował złota i hojnie obdaruje pana i pańską załogę, jeśli statek szczęśliwie dotrze do celu.
Hunt wyjrzał przez okno limuzyny i spojrzał na rdzewiejący kadłub swego statku.
– Żadna fortuna na nic mi się nie przyda, jeśli będę leżał na dnie morza.
– Jeśli tak się zdarzy, nie będzie pan sam. Spoczniemy tam na zawsze razem – powiedział generał Hui, uśmiechając się ponuro. – Płynę z panem jako pasażer.
Kapitan Hunt przypomniał sobie gorączkową krzątaninę, jaka wkrótce potem rozpoczęła się na „Księżniczce” i w porcie. Pompy tłoczyły paliwo tak długo, aż zbiorniki wypełniono po brzegi. Kucharz okrętowy był zdumiony gatunkiem i ilością jedzenia, jakie zmagazynowano w kuchni statku. Zaraz potem do portu zaczął wjeżdżać sznur ciężarówek, które ustawiały się pod dźwigami. Ładownie statku szybko zapełniły wielkie drewniane skrzynie.
Wydawało się, że potok samochodów ciężarowych nie ma końca. Małe skrzynki, które mogło unieść dwóch ludzi lub nawet jeden człowiek, poustawiano w pustych kabinach pasażerskich, korytarzach i we wszystkich możliwych pomieszczeniach pod pokładem. Każda stopa kwadratowa przestrzeni była wypełniona po sufit. Ładunek z sześciu ostatnich ciężarówek umieszczono na pokładzie spacerowym, po którym kiedyś przechadzali się pasażerowie. Generał Hui wraz ze swoją małą świtą, złożoną z uzbrojonych po zęby oficerów, wszedł jako ostatni na pokład. Jego bagaż składał się z dziesięciu kufrów podróżnych i trzydziestu skrzynek drogich win i koniaków.
To na nic – pomyślał Hunt. Matka natura zagarnie wszystko dla siebie. Tajemnice, matactwa… Próżne starania. Od chwili wypłynięcia z Jangcy „Księżniczka” żeglowała samotnie, utrzymując ciszę radiową. Nie mając środków łączności, nie mogła odpowiadać na sygnały wywoławcze innych statków.
Kapitan spojrzał na ekran zainstalowanego niedawno radaru, ale omiatający go promień nie wskazywał żadnego statku w odległości pięćdziesięciu mil od „Księżniczki”. Skoro nie można było wysłać w eter sygnału SOS, nie było co liczyć na jakąkolwiek pomoc. Hunt oderwał wzrok od radaru i przeniósł spojrzenie na generała Hui, który niepewnym krokiem wszedł do sterowni, trzymając przy ustach poplamioną chusteczkę. Jego twarz była blada jak kreda.
– Choroba morska, generale? – zapytał ironicznie kapitan.
– Przeklęty sztorm… – wymamrotał Hui. – Czy to się kiedyś skończy?
– Obaj byliśmy prorokami, pan i ja.
– O czym pan mówi?!
– Na zawsze spoczniemy razem na dnie morza, pamięta pan? To już długo nie potrwa.
Gallagher pośpiesznie wydostał się na górę i, trzymając się poręczy, pognał korytarzem do swojej kajuty. Nie wpadł w panikę, spieszył się, bo miał po prostu mało czasu. Wiedział dokładnie, co musi zrobić. Kabinę zawsze starannie zamykał, aby nikt nie zobaczył, kto przebywa w środku. Teraz nie szukał już klucza, kopnięciem wyważył drzwi, które uderzyły z trzaskiem o wewnętrzną ściankę.
Długowłosa blondynka w jedwabnej sukni leżała wyciągnięta na łóżku, czytając magazyn ilustrowany. Podniosła wzrok, zdumiona tym nagłym wtargnięciem, a mały jamnik, znajdujący się u jej boku, zerwał się na cztery łapy i zaczął szczekać. Kobieta była wspaniale zbudowana, a jej smukłe ciało imponowało doskonałymi proporcjami. Miała gładką cerę, wydatne kości policzkowe i żywe oczy, których błękit przypominał kolor nieba późnym porankiem. Gdyby wstała, czubkiem głowy sięgałaby Gallagherowi do podbródka. Wdzięcznie przerzuciła nogi przez krawędź łóżka i usiadła na jego brzegu.
– Chodź, Katie. – Gallagher zacisnął dłoń na jej nadgarstku i pociągnął ją do góry. – Mamy bardzo niewiele czasu.
– Wchodzimy do portu? – spytała zaskoczona.
– Nie, kochanie. Statek zaraz zatonie.
Zasłoniła usta dłońmi.
– O Boże! – wykrzyknęła, wstrzymując oddech.
Gallagher szarpnął drzwiami szafki i zaczął wyciągać ubrania Katie, nie obejrzawszy się nawet przez ramię.
– Włóż na siebie wszystko, co możesz. Każdą parę majtek i wszystkie moje skarpety, jakie uda ci się wciągnąć na nogi. Ubierz się warstwami, cieńszą odzież włóż pod spód, grubszą na wierzch. I pośpiesz się. Ta stara balia pójdzie na dno lada chwila.
Kobieta przez chwilę wyglądała tak, jakby miała zamiar zaprotestować, ale potem szybko i bez słowa zdjęła suknię i zaczęła wciągać na siebie dodatkową bieliznę. Zręcznie włożyła własne spodnie, a na nie spodnie Gallaghera. Na trzy bluzki wciągnęła pięć sweterków. Miała szczęście, że na randkę z narzeczonym zabrała całą walizkę ubrań. Gdy już nic więcej nie mogła na siebie wcisnąć, Gallagher pomógł jej się wbić w jeden ze swych roboczych kombinezonów. Para jego butów weszła na nogi kobiety, na których miała już jedwabne pończochy i kilka par skarpetek.
Mały jamnik śmigał między ich nogami, podskakiwał i machał uszami z podniecenia. Był prezentem, który Gallagher wręczył kobiecie wraz z pierścionkiem zaręczynowym ze szmaragdem, kiedy zaproponował jej małżeństwo. Piesek miał na szyi czerwoną skórzaną obrożę ze zwisającym z niej złotym smokiem. Maskotka dyndała teraz na małej psiej piersi.
– Fritz! – ofuknęła jamnika jego pani. – Połóż się na łóżku i bądź cicho!
Katrina Garin była zdecydowaną kobietą, której nie trzeba było dwa razy powtarzać, co ma robić. Miała dwanaście lat, gdy jej ojciec, Brytyjczyk – kapitan frachtowca, zginął na morzu. Katrina wychowała się w rodzinie „białych” emigrantów z Rosji, skąd pochodziła jej matka. Zaczęła pracować w Liniach Kantońskich jako urzędniczka i doszła do stanowiska asystentki dyrektora. Była w wieku Gallaghera. Pierwszy raz zobaczyła go w biurze firmy. Wezwano go tam, aby złożył meldunek o stanie technicznym „Księżniczki Dou Wan”. Choć wolała mężczyzn, mających styl i ogładę, szorstkie maniery i jowialne usposobienie Irlandczyka przypadły jej do gustu. Gallagher przypominał jej ojca.
Przez następne tygodnie spotykali się często i sypiali ze sobą, przeważnie w kajucie Gallaghera. Katrinę podniecało zakradanie się na pokład statku i uprawianie miłości pod nosem kapitana i załogi. Została uwięziona na „Księżniczce”, gdy generał Hui wraz ze swą małą armią zajął statek i otoczył basen portowy żołnierzami. Mimo próśb Gallaghera i wściekłości kapitana Hunta generał nie pozwolił jej zejść na ląd i kazał pozostać na pokładzie. Była więc zmuszona wyruszyć w rejs. Od chwili wypłynięcia z Szanghaju rzadko opuszczała kajutę. Gdy Gallagher miał służbę w maszynowni, jej jedynym towarzystwem był jamnik, którego z nudów uczyła różnych sztuczek.
Gallagher pośpiesznie wsunął dokumenty ich obojga, paszporty i kosztowności do ceratowego, nieprzemakalnego woreczka. Narzucił na siebie grubą marynarską kurtkę i spojrzał na Katie swymi niebieskimi oczami pełnymi troski.
– Jesteś gotowa?
Uniosła ręce i zerknęła w dół, na okrywającą ją masę ubrań.
– Nigdy w życiu nie wcisnę na to wszystko kamizelki ratunkowej – powiedziała drżącym głosem. – A bez niej pójdę na dno jak kamień.
– Już zapomniałaś? Cztery tygodnie temu generał Hui kazał wyrzucić wszystkie kamizelki za burtę.
– Więc odpłyniemy szalupą?
– Łodzie ratunkowe, które jeszcze nie roztrzaskały się o wodę, i tak nie utrzymałyby się na tych falach.
Spojrzała na niego uważnie.
– Zginiemy, prawda? Jeśli nawet nie utoniemy, to zamarzniemy na śmierć.
Opuścił jej wełnianą czapkę na uszy.
– Komu ciepło w głowę, temu ciepło w stopy. – Potem ujął jej głowę w swe wielkie dłonie, nachylił się i pocałował ją. – Kochanie. Czy nikt ci nie powiedział, że Irlandczycy nie toną? – Wziął Katie za rękę i wyprowadził ją ko...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]