Cybele - Tort i filiżanka herbaty, Fanfiction Harry Potter - dokumenty
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tort i filiżanka herbaty
"Cake and a Cup of Tea", autorstwa Cybele
tłum.: Lelwani
Moje oczy otwierają się nagle, gdy zostaję bezceremonialnie przywrócony do przytomności. Serce wali, próbując nadgonić i biorę uspokajający oddech, gdy mój umysł sięga po wyjaśnienie powodu tego nagłego wyrwania z objęć Morfeusza. Myśli z wciąż niezapomnianym instynktem wędrują w kierunku lewego ramienia, ale byłoby nareszcie niemożliwością, by znak powrócił do życia. Nie czuję żadnych znaczących wibracji wywołanych hałasem, żadnych nie dających spokoju obaw, które sugerowałyby koszmar, nie ma żadnego logicznego wytłumaczenia dla mojego nagłego wybudzenia. Patrzę na zegar, by stwierdzić, że jest wpół do dwunastej.
Dziwne. Zazwyczaj bezsenność pojawia się w ciągu roku szkolnego, gdy jestem zmuszony oddychać tym samym powietrzem, co te zidiociałe bestie, przez resztę populacji zwane czule dziećmi. Sama obecność ich ignorancji w zamku wystarcza, by utrzymywać mój mózg w stanie stałej irytacji, którą złagodzić mogą tylko najlepsze trunki. Ale że obudziłem się teraz, w przyjemny letni wieczór – cóż, to raczej niezwykłe. Niewytłumaczalne. I cholernie irytujące.
Bezskutecznie próbuję przekonać samego siebie, żeby znów zasnąć. Namawiając głowę, by bardziej zapadła się w poduszkę, przekonując mięśnie, aby wtopiły się w miękką świętość łóżka. Na próżno. Poddaję się, zrzucając z irytacją cienką kołdrę i podnosząc się z łóżka, ze stanowczym postanowieniem skierowania swojego bezsennego gniewu na... cóż, na milczące kamienne ściany mojej sypialni.
Niech to szlag trafi.
Postanawiam w końcu wznowić szkolną rutynę przemierzania korytarzy prawie do utraty przytomności z czystego znudzenia. Przeklinając, narzucam na siebie szlafrok i zakładam kapcie, po czym wypadam ze swych komnat jak burza, jakbym mógł znaleźć przyczynę mojej pobudki za drzwiami. Nie ma jej tam. Nic tam nie ma. Odwracam się, nie zwracając uwagi na kierunek, i zaczynam iść. Szybko i z determinacją. Jeśli mam rzeczywiście wznowić ten zwyczaj, zrobię to w całej odpychającej pełni mego stylu. Poza faktem, rzecz jasna, że jestem w stroju przeznaczonym do spania.
Gdy tak przemierzam w ciszy pusty zamek, mój gniew chłodnieje do poziomu zwyczajnej, nie skierowanej na nikogo konkretnego goryczy i odrobinę zwalniam tempo. Pod nieobecność kłopotliwych uczniów, nawet Irytek nie kręci się po zamku nocami. Filch wyjechał ze swoją coroczną wizytą do pana Norris (tajemnica, której z całą pewnością nie mam ochoty odkrywać) i nawet Hagrid udał się na lato do swojego domu we Francji, biorąc ze sobą dyrektora, aby starzec mógł spędzić więcej czasu z tą wielką bestią, którą ma za chrześniaka. Oczywiście reszta grona pedagogicznego również rozkoszuje się wakacjami poza Hogwartem. Wypełniają swój czas rodziną i przyjaciółmi, z którymi są rozdzieleni przez dziesięć miesięcy w roku. Ja zostaję z tego prostego powodu, że oni nie.
Bycie samemu, w otoczeniu ciszy i spokoju, w jedynym miejscu, jakie kiedykolwiek uznawałem za swój dom, jest moją wizją na idealne wakacje. Odpręża mnie lepiej niż jakakolwiek utrudniająca życie wycieczka za granicę, gdzie oczekiwano by ode mnie zachowywania się jak tępy turysta i gapienia na cuda tego świata. Nie. Zostawcie mnie samego z moimi kamiennymi ścianami i moją ciszą.
I tak jest odkąd zacząłem uczyć, tysiąc lat temu. Przypuszczam, że jedynym powodem, dla którego kontynuuję to obrzydliwe zajęcie, jest właśnie te dwa i pół miesiąca, kiedy to mogę wreszcie usiąść wygodnie i cieszyć się spokojem i samotnością, które ta szkoła może zaoferować po oczyszczeniu z ustawicznego chichotu zidiociałych sierot. Te dwa i pół miesiąca, kiedy zamek jest cały mój.
Albo byłby, gdyby nie ta druga osoba, która upiera się, by zajmować moją przestrzeń.
Gdy usłyszałem, że zostaje, udało mi się utrzymać okrzyk protestu za zaciśniętymi zębami. Ma takie samo prawo do tego miejsca jak ja, powiedziałem sobie. W końcu ono nie jest *naprawdę* moje.
Ale do ciężkiej cholery. Ja byłem tu pierwszy.
Moją uwagę zwraca przyćmione światło pochodni na końcu korytarza. Przystaję na moment, by zdać sobie sprawę, że cały czas szedłem w stronę kuchni. Skrzaty domowe są na nogach niezwykle późno. Zaczynam się zastanawiać, czy to czasem nie one są odpowiedzialne za moje przebudzenie.
Postanawiam rozerwać się możliwością wystraszenia tych małych stworzeń do szaleństwa. Może to uciszy mój niepokój. A później napiję się herbaty.
Poruszam się bezdźwięcznie, z zamiarem wzięcia ich z zaskoczenia, by móc później wrócić do sypialni z komicznym wspomnieniem oczu wielkich jak talerze wyglądających z głów wielkości spodków, zanim odzyskają na tyle przytomności umysłu, aby zacząć krzątać się wokół mnie, padać przede mną na twarz i oferować mi gwiazdy z nieba, gdybym tylko był na tyle okrutny, by ich zażądać.
Podchodzę do uchylonych drzwi i zaglądam do środka, chcąc podejrzeć z ukrycia nie podejrzewające niczego i swobodne skrzaty. Choć byłby to rzeczywiście rzadki widok, ten, który objawia się moim oczom, jest jeszcze bardziej niespotykany.
Harry Potter siedzi na jednym ze stołów, wpatrzony z zamyślonym wyrazem twarzy w coś, co wygląda mi na tort urodzinowy. W świetle świec cienie kładą się na jego złocisto połyskującej skórze. Odarty z pretensjonalności, wolny od buntu, wyzwolony z ograniczeń swej roli, jest nieruchomy i pogrążony w myślach.
Nowy niepokój, inny od tego, z którym się obudziłem, budzi się w moim wnętrzu, mieszając coś w rodzaju obojętnego współczucia z nutą podziwu. Zachwycam się prywatnością tej chwili. Wyrazem czystej, niezafałszowanej samotności i smutku na jego zwykle ożywionej twarzy. Ale jestem pewien, że nie musi świętować swoich urodzin samotnie.
Najsławniejszy chłopiec – mężczyzna, przypominam sam sobie – czarodziejskiego świata jest zalewany uczuciami, podarunkami i życzeniami od swojej wielbiącej publiczności i lojalnych przyjaciół. Nie mówiąc już o tym jego obdartym ojcu chrzestnym i chrzestnym *wilkołaku*. Harry Potter nie jest samotny. Już sam ten pomysł jest śmieszny.
Gdzieś w zamku zegar wybija północ. Każdy ton jest przytłumiony i wprowadza dziwny rodzaj niepokoju. Przypomina, że powinienem być teraz w łóżku, a nie szpiegować swojego byłego ucznia, teraz kolegę po fachu, który ma absolutne prawo, by wpatrywać się w świeczki na swoim torcie o każdej porze, jak tylko mu się zamarzy. Właśnie mam się odwracać, gdy słyszę wyraźny odgłos branego wdechu. Wybija ostatni ton i Potter wypuszcza powietrze, kierując je w stronę migocących płomyków i zdmuchując wszystkie świeczki.
- Wszystkiego najlepszego, Harry – szepcze do nikogo.
Gapię się tępo przez chwilę, rozdarty między pragnieniem ucieczki a chęcią, by brutalnie przerwać ten dziwny moment. Wbrew zdrowemu rozsądkowi wybieram to ostatnie.
- Pomyślałeś jakieś życzenie? – pytam, przeciągając samogłoski, i zapominam cieszyć się z jego zaskoczenia. Nie pamiętam również, by czuć zadowolenie na widok zakłopotania, które pojawia się na jego twarzy w miejsce chwilowego przestrachu. Wchodzę do kuchni i przywołuję dzbanek rumiankowej herbaty.
- Ja... – zaczyna, rumieniec na jego policzkach pogłębia się. – To jakby... tradycja. Odkąd byłem dzieckiem... – wzdycha i potrząsa głową. – Nieważne.
Kiwam sztywno głową.
- Przepraszam, że przerwałem rytuał. Ja... – „obudziłem się przez twoje urodziny”, głupio przychodzi mi do głowy. Dzięki bogom mózg przechwytuje tę myśl, zanim dociera ona do ust. – Wstąpiłem tylko po herbatę. Wezmę ją do siebie komnat i zostawię cię z twoimi życzeniami.
Odwracam się, by wyjść.
- Ma pan ochotę na kawałek ciasta, profesorze? – pyta szybko, gdy sięgam do klamki, przeklinając się za zakłócanie jego odosobnienia – nie wiedząc właściwie, dlaczego powinienem czuć się tak źle z tego powodu. W końcu to mój zamek. Odwracam się w jego stronę.
- To czekoladowy tort wiśniowy – kontynuuje. – Pani Weasley go przysłała. – Posyła mi trochę krzywy uśmiech, który mówi o głębszej nostalgii, niż byłby skłonny przyznać na głos. Nie żebym chciał tego wysłuchać.
- Nie. Dziękuję. Ja...
Wyraz jego twarzy zmienia się odrobinę i nie potrafię dokończyć odmowy. Zrzucam tego winę na czysty spokój między nami, rozcinający zwykły chłodny profesjonalizm, z jakim pracowaliśmy razem przez ostatni rok.
- Nie przepadam za czekoladą – kłamię, po czym idę w stronę stołu, by usiąść na krześle obok chłopaka. Ignoruję błysk wdzięczności, widoczny w jego oczach.
Odkraja cienki kawałek i kładzie go na talerzu. Odrobina bitej śmietany spada w wykrojoną trójkątną przestrzeń. Powstrzymuję dziwną chęć, bez wątpienia zrodzoną w umyśle dziecka, którym, jak niejasno pamiętam, kiedyś byłem, aby zebrać palcami pozostawiony krem.
Powstrzymuję tę chęć. Harry Potter, choć o rok starszy, jeszcze nie całkiem wyrósł z dziecinnych zachowań.
W geście, który zaczął się jako śmiesznie niedojrzały, a kończy jako jawnie obsceniczny, sięga palcem wskazującym i zatapia go w białej chmurce bitej śmietany, po czym pochłania ten palec, pokryty kremem, by po chwili powoli wyjąć go z ust, zlizując słodkie pozostałości.
Gdy uświadamiam sobie, że obserwowałem całą tę scenę, odwracam wzrok.
- Na pewno nie ma pan ochoty?
Obserwuję go, gdy nabiera więcej ordynarnej substancji na czubek palca i zlizuje ją wijącymi się lubieżnie ruchami swojego lekko wysuniętego, niemożliwie różowego języka. Biorę łyk nagle mało satysfakcjonującej rumiankowej herbaty i potrząsam głową, by odegnać myśl, że z radością dzieliłbym jego tort urodzinowy, gdyby karmiono mnie nim w taki sposób.
Spostrzegam lecący w moim kierunku talerz.
- Cóż - mówi chłopak. - Dam panu kawałek. Nie musi pan go jeść, jeśli pan nie chce. Ale przynajmniej będzie to wyglądało, jakbym dzielił ten tort z kimś.
Zatapia nóż w cieście i przytrzymuje kawałek, używając płaskiej powierzchni noża i tego samego palca, który przed chwilą oblizywał. Gdyby ktokolwiek inny w jakiejkolwiek innej chwili demonstrował takie nieokrzesanie i rażący brak manier, zapewne miałbym na tyle przytomności umysłu, by tę osobę zbesztać. Teraz jednak, moje ostatnie przytomne myśli skierowane są na ten palec, który popycha kawałek tortu na talerz, by po chwili powrócić do wilgotnych różowych ust, które ponownie wyliżą go do czysta.
I odmawiam myśleć o lepkiej słodyczy, która pokrywa teraz ten język.
Rumianek, zdaję sobie w końcu sprawę, raczej mnie dzisiaj nie uspokoi. Podejrzewam, że nic słabszego niż Wywar Żywej Śmierci nie będzie w stanie złagodzić nagłego, natarczywego niepokoju, który wypełnia moje wnętrze.
Biorę głęboki oddech i używając tych niewielu wciąż działających w mózgu klepek, mamroczę:
- Widzę, że nie straciłeś nic ze swej przeklętej wytrwałości, Potter.
Odsuwam na bok filiżankę, by zrobić miejsce dla jego dekadenckiej propozycji.
- Widzę, że pan wciąż jest niemożliwym dupkiem - ripostuje.
Spoglądam na niego nie bez zaskoczenia. Wybucha śmiechem i sam mam ochotę parsknąć, ale zauważam ewidentny brak jakichkolwiek sztućców.
- Czy mam rozumieć, że mam to jeść z równym brakiem przyzwoitości co ty?
Wzrusza ramionami.
- Torty urodzinowe smakują lepiej bez przyzwoitości.
Wzbudza moje kolejne rozbawione parsknięcie. A niech go. Jak tak dalej pójdzie, być może przyznam, że uważam chłopca, który nie chce przestać żyć za czarującego. Tak, to by rzeczywiście była interesująca odmiana.
Z szoku wyciąga mnie widok Pottera, nabierającego kawałek ciasta trzema palcami, by po chwili unieść je i wepchnąć wszystkie trzy do czekających, otwartych ust. Potrząsam głową i dochodzę do wniosku, że bez względu na to, co zrobię, będzie to nic w porównaniu ze spektaklem, jakie on robi z jedzenia.
Wzdychając z rezygnacją, wyciągam własny palec wskazujący i przejeżdżam nim przez biały pasek bitej śmietany, oddzielający dwie warstwy czekoladowego biszkoptu, zwracając uwagę, by zgarnąć przy okazji trochę syropu wiśniowego.
- Jeśli piśniesz choć słowo na ten temat, następną rzeczą, jakiej będziesz świadom, będą te palce, wepchnięte na wieczność do twojego gardła - ostrzegam.
Szczerzy się w uśmiechu i otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć. Jestem zaintrygowany na widok rumieńca na jego policzkach. Odchrząkuje i opuszcza wzrok na swój talerz. Ja zamykam oczy i poddaję się dziecinnym impulsom, bez opamiętania wsuwając pokryty kremem palec do ust i zgarniając zębami słodycz. Z całą pewnością nie myślę o tym, że moje usta smakują teraz jak jego.
Otwieram oczy, by zobaczyć, jak odwraca wzrok.
- To chyba najbardziej ludzka rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem w pańskim wykonaniu - mówi z uśmiechem.
Dociera do mnie, że powinienem być zły za tego typu uwagę. Nawet oburzony. Ale ton, z jakim została wypowiedziana, był tak zwyczajny, że Potter równie dobrze mógł komentować wzorek na mojej filiżance.
- Hm. Przypuszczam, że rezerwuję swoje bardziej ludzkie odruchy na czas po północy.
Jego śmiech po chwili przemija, pozostawiając nas w wygodnej ciszy, kiedy to obaj oddajemy się przyjemności jego rytuału jedzenia tortu urodzinowego jak dzikusy. Zdecydowanie zbyt wcześnie patrzę na ostatni kawałek ciasta na swoim talerzu. Niechętny, by go dokończyć, jak gdyby miało to być sygnałem do zakończenia tego jakże niesamowitego spotkania, unikam ciasta na korzyść herbaty, popijając chłodny płyn, który neutralizuje słodycz na języku. Odsuwam filiżankę od ust tylko po to, by zobaczyć chwytające ją, usmarowane ciastem palce.
- Mogę? - pyta, nawet gdy wyciąga naczynie z mojej dłoni i wiedzie je do własnych lepkich ust. Ten gest jest prawie intymny, myślę sobie. Patrzę z niedowierzaniem, jak jego jabłko Adama podskakuje przy przełykaniu. Jestem nawet bardziej zszokowany, że cały ten akt nie budzi we mnie obrzydzenia.
- Dzięki - odpowiada na wydechu, po czym oblizuje wargi i uśmiecha się. Jego oczy zmierzają w kierunku mojego talerza, gdzie ostatni kawałeczek tortu czeka na skonsumowanie. Podążam za jego wzrokiem.
- Nie ma pan zamiaru dokończyć? - pyta cicho. Zbyt cicho jak na tak neutralne pytanie. Ten ton zmusza mnie, bym na niego spojrzał.
- Raczej nie - odpowiadam w równie nieodpowiedni sposób. Znów się uśmiecha, jakby doskonale rozumiał. Mam dziwną ochotę uwierzyć, że tak jest w rzeczywistości.
- Ma pan... - Oblizuje palec i pociera nim kącik moich ust. Wstrzymuję oddech i uciekam wzrokiem do swojego prawie pustego talerza. - Kawałek wiśni - kończy cicho, po czym śmieje się. - To było... Przepraszam... Ja... przepraszam.
Spokój, który nas do tej pory otaczał, zostaje zabity przez jego przeprosiny, subtelne przyznanie, że to było coś więcej między nami, niż tylko tort i filiżanka herbaty. Czuję się teraz zmuszony do odejścia. Moja dłoń ląduje na talerzu, gdzie palce kruszą ostatni miękki brązowy kawałek, który trzyma nas razem.
- Nie - jego głos jest czystym szeptem, a ręka porusza się, by unieruchomić moją. Pozwalam okruchom opaść, a on prowadzi moją dłoń do swoich warg. Rozchylam usta, gdy wylizuje moje palce, pozwalając im zagłębiać się w miękkie, wilgotne gorąco. Język wije się, manewrując, oblizując każdą powierzchnię moich palców, aż prawie mogę dotknąć jego gardła. Jego własna ręka sięga z powrotem do ciasta, zgarniając trzema palcami kawałek z kremem i syropem wiśniowym, by zaoferować go mnie, wpychając ten słodki bałagan między moje wargi. Wstrzymuje oddech z zaskoczenia, gdy przyjmuję jego ofertę.
Wszystkie powody, dla których nie powinienem tego z nim robić, roztapiają się wraz z lukrem i czekoladą na moim języku, pozostawiając za sobą jedynie ślady słodkiej rezygnacji. Natomiast wszystkie te, dla których to musiało się wydarzyć, wypełniają powietrze wokół nas: ponieważ jest prawie pierwsza nad ranem ostatniego dnia lipca; ponieważ obudziłem się i bezwiednie stałem świadkiem jego smutnego urodzinowego rytuału; ponieważ nawet rumianek wywołuje dziwny rodzaj intymności.
Ale przede wszystkim, ponieważ tort urodzinowy smakuje lepiej bez przyzwoitości.
Jego palce wycofują się z moich ust i opadają do szarfy mojego szlafroka. Wyciąga ją, jednocześnie podchodząc bliżej i siadając mi okrakiem na kolanach, po czym miażdży swoimi słodkimi wargami moje usta, by po chwili karmić mnie szczodrze językiem. Mój własny zachłannie przyjmuje prezentowane smaki. Wpływającym w moje usta niczym melasa jękom, odpowiadają moje własne odgłosy zachęty. Zaczynam gmerać przy guzikach jego koszuli w niezwykle mało charakterystyczny dla mnie sposób, który może i mógłbym poprawić, gdyby nie fakt, że jego usta przesuwają się w dół, by ucztować teraz na mojej szyi, wzbudzając nieznośną potrzebę, która może zostać zaspokojona tylko w jeden sposób.
Porusza się, wpychając swoją ukrytą za materiałem spodni erekcję w mój brzuch i kołysząc biodrami nad moim własnym członkiem, który próbuje przebić się przez nocną koszulę, by dotknąć tego cudownego gorąca, które go drażni. Nareszcie, i nie bez znaczących starań z mojej strony, jego koszula jest rozpięta, a skóra odsłonięta; wygląda znacznie bardziej smakowicie niż tort, który doprowadził nas do tego punktu. Wsuwam ręce pod jego pośladki i wstaję, sadzając go na stole, by zahaczyć palcami elastyczny pasek jego spodni i ściągnąć je razem z bokserkami. Odsuwam się o krok i pozbywam reszty własnego przyodziewku, wykorzystując chwilę, aby zebrać wystarczającą ilość samokontroli, która pozwoli uspokoić namiętność, z której nie zdawałem sobie sprawy, że jest jeszcze możliwa.
Patrzę na niego, na zarumienioną twarz, na spuchnięte i rozchylone usta, oczyszczone teraz ze slodkiej polewy. Te szmaragdowe oczy, które nigdy wcześniej nie robiły na mnie wrażenia, nagle wydają się posiadać nawet bardziej idealną barwę niż zieleń mojego domu. Jest to zieleń, która połyskuje niezależnie od jakichkolwiek źródeł światła. Jego skóra jest gładka, złocista i zarumieniona, naprężona na kościach i drgających ekscytująco mięśniach. Jest za chudy, za niski i zbyt niezdarny. Jest piękny.
Widzę coś jakby powrót świadomości na jego twarzy. Spodziewam się, że wreszcie załapał, co się dzieje i co się stanie. Co chwieje się właśnie na granicy teraźniejszości i przeszłości. Dociera do mnie, że powinienem dać mu możliwość do zatrzymania się, ale jest dorosłym mężczyzną, który potrafi sam decydować, czego chce. A jeśli te rozchylone usta, to spojrzenie utraconego opamiętania, ten prężący się dumnie członek mogą być jakąkolwiek wskazówką - chce mnie.
- Kolejna tradycja? – uśmiecham się drwiąco i wślizguję pomiędzy jego rozchylone uda.
- Tamta została złamana w chwili, gdy do mnie dołączyłeś – mówi cicho, z uśmiechem przyciągając mnie bliżej i zsuwając się na krawędź stołu. Jego usta poruszają się wzdłuż mojego obojczyka, delikatnie, niespiesznie.
- Nie słyszę zawodu w twoim głosie. – Moje ręce wędrują po jego plecach, muskając odstające kości łopatek, zsuwając się po wyrostkach kręgosłupa.
- Nowa oprawa dla starej ceremonii – szepcze, nim po raz kolejny przyciąga do swoich warg moje usta, w pocałunku nie mniej słodkim przy absencji lukru. Nie mniej namiętnym, mimo braku pośpiechu.
- Może powinniśmy przenieść się z tym w jakieś inne miejsce – proponuję trochę drżąco w jego włosy. Wtedy dociera do mnie, że jest już nieco za późno na tego typu sugestie, biorąc pod uwagę, że obaj jesteśmy nadzy.
- Nie skończyłem swojego tortu – odpowiada. Czuję, że jego wargi na mojej szyi wyginają się w uśmiechu, a figlarny ton glosu niesie się wibracjami wprost do mojego członka, który nagle ożywia się, by posłuchać. – Na stół – rozkazuje chłopak.
Bardziej zaskakujące niż jego polecenie jest to, że wypełniam je, nawet się nie zastanawiając. Odpycham od siebie nagłą myśl, że sam doprowadziłem do sytuacji, w której własny były uczeń rozstawia mnie po kątach. Była zmora mojej egzystencji. Aktualna zmora mojej egzystencji.
Siadam obok niego na długim, dębowym stole i odchylam się do tyłu, podpierając na łokciach. On klęka przy mnie i sięga ręką w tył, by nabrać pełną garść ciasta. Mój żołądek wywija salto w nagłym objawieniu. Biorę głęboki oddech dokładnie w chwili, gdy zaczyna rozsmarowywać mieszankę czekolady, wiśni i bitej śmietany na moim torsie. Opadam na plecy i nie potrafię nawet zdobyć się na to, by odczuć dyskomfort, w jaki wprawia mnie wbijająca się w kręgosłup dębina.
Zamykam oczy i skupiam się na dotyku dłoni, pokrywających moją pierś i brzuch. Nie zastanawiam się nad bałaganem czy lepkością; liczą się jedynie jego ręce, a potem język, gdy mlaszcze z entuzjazmem żarłoka. Czuję palce na swoich wargach i przyjmuję swoją porcję z równą gorliwością.
Smakuje każdy cal mojego ciała. Omywając słodkim językiem mój sutek, bierze go między zęby, jak gdyby niepewny, gdzie kończy się tort a zaczynam ja. Nie czuję w sobie chęci, aby go uświadomić. Wstrzymuję oddech, gdy mnie pochłania, lecz po chwili przypominam sobie o obowiązku wyczyszczenia ręki, która mnie karmi. Manewruję językiem, by zebrać pozostałości spomiędzy jego palców. Chwytając go za nadgarstek, odciągam palce, by rozpocząć wylizywanie wnętrza dłoni. Jęczy w mój pępek, by po chwili położyć się na mnie, ślizgając się na lepkim bałaganie, jaki po sobie zostawił.
Otwieram oczy, by ujrzeć jego twarz, pokrytą czekoladą i bitą śmietaną. Każdy inny wyglądałby śmiesznie, i możliwe, że on również by się tak prezentował, gdyby nie ten paskudny uśmiech, z którym spogląda na mnie z góry. Zagryza dolną wargę, a po chwili zbliża swoją twarz do mojej, przejeżdżając lukrowanym językiem po moich ustach. Podnosi głowę i patrzy na mnie przez chwilę, obserwując moją twarz, moje oczy.
- Gdzieś ty, do diabła, był w zeszłym roku? – śmieje się. – Powinniśmy byli zrobić to już wieki temu.
Zanim mam szansę przypomnieć mu, że jeszcze godzinę temu nie byłem w stanie nie skrzywić się kwaśno na samą wzmiankę o Harrym Potterze, on znowu mnie całuje. Przypuszczam, że od tej pory gorycz będzie ostatnią rzeczą, jaka pojawi się na moim języku, jeśli to imię jeszcze kiedyś przejdzie mi przez usta. Odsuwa się i znów zmierza w dół mojej piersi, wylizując ścieżkę w gęstym, kleistym bałaganie, jaki zrobił z mojego torsu i brzucha. Nie jestem w stanie za bardzo narzekać na obrót sprawy i nie zdobywam się nawet na okrzyk protestu, gdy czuję, jak kolejna garść ciasta i bitej śmietany jest rozsmarowywana na moim członku. Zachłystuję się powietrzem na odczucie pokrywającego mnie nagle chłodu i patrzę w dół, by ujrzeć tego małego żarłoka, jak właśnie otwiera usta. Powietrze ucieka ze mnie nagle, gdy jego język zlizuje kawałeczek wiśni z czubka, a kiedy zanurza się z całym entuzjazmem dziecka, cieszącego się swoim urodzinowym tortem, nie daję już rady w ogóle oddychać.
Jego język pracuje zawzięcie, by wyczyścić bałagan, który sam zrobił, atakując gorliwie całą powierzchnię mojego członka. Jego imię wymyka mi się z ust, za co nagradza mnie miękkim pomrukiem, który penetruje moją wrażliwą skórę i wysyła szaleńcze wibracje przez całe ciało. Gdy w końcu wylizuje ostatnie okruszki z mojego wdzięcznego narządu, jestem bliski, by zaoferować dodanie własnego elementu do tej lepkiej mieszanki.
Ręce ślizgają się po wewnętrznej stronie moich ud, lekko klejąc się do nielicznych włosków. Rozchyla szerzej moje nogi, aż stopy spoczywają na krawędzi stołu. Bierze do ust moje jądra, wymuszając tym zduszony jęk spomiędzy moich warg. Pokryte czekoladą palce odszukują ostrożnie moje wejście. Odrywam umysł od tych słodkich myśli, nakazując, by skupił się na czymś znacznie mniej przyjemnym. Na przykład suszone figi abisyńskie i świńskie wnętrzności. Albo oko traszki. Cokolwiek, co mogłoby powstrzymać mnie przed poddaniem się tej uwodzicielskiej słodyczy jego ust i dłoni.
Drżę pod tą torturą, drżę od ataku na moją skórę, która nie zaznała podobnej stymulacji od tak dawna, że nawet nie mam ochoty się nad tym zastanawiać. Wreszcie podnosi się spomiędzy moich nóg, staje na podłodze i patrzy na mnie z góry wzrokiem, w którym desperacja miesza się z pożądaniem.
- Severus – dyszy ciężko. Jego język zlizuje z ust moje imię i chłopak uśmiecha się.
- Co?
- Er... – Szczerzy się i rumieni. Jestem zdumiony, ze ma jeszcze tyle skromności, by czerwienić się po tym wszystkim, co właśnie zrobił. – Chcesz przelecieć mnie czy wolisz, żebym ja przeleciał ciebie? – pyta ze śmiechem.
Takie pytanie, z tych ust, zadane tak swobodnym tonem...
Jestem rozdarty między ochotą, aby go wyśmiać, a pragnieniem, by przygwoździć go do stołu i rżnąć, dopóki nie zacznie krzyczeć. To chyba odpowiedź na jego pytanie.
Podnoszę się do siadu, czując się nieco śmiesznie, gdy moja skóra marszczy się i skleja. Tak. Zostałem już wystarczająco skonsumowany. Najwyższa pora, by odpowiedział za swoje czyny. Przyciągam jego twarz do swojej i widzę, jak oczy dostosowują się do zmiany odległości. Bez słowa zsuwam się ze stołu. On próbuje się odsunąć, by zrobić mi miejsce, ale unieruchamiam go, po czym staję za nim. Bez ociągania odpowiada na bezsłowne polecenie mojej ręki między łopatkami. Kładzie się na stole, opierając na łokciach.
Opuszkami palców wyznaczam ścieżkę wzdłuż krzywizny jego kręgosłupa, by zakończyć na kości ogonowej. Wygina się pod dotykiem, wstrzymując oddech z oczekiwaniem. Nie daję mu tego, czego chce. Odsuwam się na chwilę, by zebrać nieco smutno już teraz zniekształconego ciasta i wrócić do poprzedniej pozycji. Mięśnie jego ramion spinają się, gdy czuje chłód na skórze karku. Widzę, jak napięcie rozprzestrzenia się po jego ciele, gdy prowadzę mój lepki szlak w dół, ku środkowi pleców. Zmienia pozycję, kładąc się płasko na stole, z policzkiem przyciśniętym do drewna. Przesuwam się i staję przy jego boku, górując teraz nad jego plecami. Pierwsze liźnięcie na starcie nowo stworzonej przeze mnie trasy wywołuje jego jęk. Zabieram się do pracy, wylizując ścieżkę, jedną ręką gładząc jego pośladki, podczas gdy drugą trzymam go przyciśniętego płasko do stołu.
- Boże... – dyszy. – Jesteś niesamowity... twoje usta...
Jego wyszeptane zachęty grożą utratą kontroli, którą uparłem się utrzymać. Zdecydowanie wołałbym prowadzić to powoli, ale jeśli się nie zamknie, będę chyba zmuszony zmienić strategię. Pozwalam, by mój palec wśliznął się w szczelinę między pośladkami, gładząc drażniąco jego wejście. To wystarczająco go ucisza.
Znów staję za nim i kontynuuję na niższej partii jego pleców. Po chwili wreszcie szlak jest pochłonięty i mogę uklęknąć za nim, wylizując ostatki z jego kości ogonowej. Słyszę, jak dyszy, i pozwalam swojemu językowi ześliznąć się niżej, musnąć jego otwór, z zadowoleniem słuchając nagłego okrzyku. Jego biodra podskakują do mojej twarzy. Chwytam je dłońmi i rozchylam pośladki, by torturować go językiem, podczas gdy on stara się wyzwolić z imadła moich rąk.
- Tak... oooch – wzdycha. Miękki pomruk jego dyszących reakcji na moje wyczyny wzbudza we mnie ten rodzaj głodu, który nie może zostać zaspokojony tortem. Penetruję językiem jego wnętrze, smakując go; lukier przechodzący w ten unikalny smak jego samego. Jego słodkie słowa zmieniają się w ostrzejsze błagania o więcej. Wkładam palec w otwór, powoli przepychając go przez ciasną obręcz mięśni, wciąż robiąc, co mogę, by lukrowaną ślinę uczynić lubrykantem. Dociera do mnie, że jeśli mamy kontynuować, będę potrzebował czegoś bardziej skutecznego, by ułatwić sobie drogę.
Kwili, gdy dodaję drugi palec, nadal stymulując jego pomarszczony otwór językiem. Wolną ręką wślizguję się pomiędzy jego nogi, by zacząć go powoli gładzić. Jęki stają się coraz bardziej stanowcze i z całą pewnością bardziej wokalne.
- Proszę... Severusie... Ja muszę, Boże. Kurwa.
Wpycham palce głębiej w wibrujące gorąco jego wnętrza, pieprząc go, rozciągając. Nie jestem już tak całkiem pewny, czy zachowam zdrowe zmysły, jeśli będę kontynuował. Rzeka przekleństw i pochwał wylewa się z jego ust, i najwyraźniej spływa wprost do mojego członka, który podryguje przy każdej wyjęczanej sylabie. Wyjmuję palce i wstaję, oddychając równie ciężko, jak on. Rozglądam się dookoła w poszukiwaniu jakiegoś rodzaju oleju, który będzie musiał posłużyć za lubrykant, gdyż jestem raczej pewien, że nie zdołałbym pójść do mojego magazynu z eliksirami i wrócić tu w wystarczająco krótkim czasie. Na jednej z półek dostrzegam dużą plastikową butlę czegoś, co wygląda mi na olej do smażenia.
- Nie ruszaj się – rozkazuję i idę na drugi koniec kuchni, żeby przynieść butelkę. Patrzy na mnie, gdy wracam, z tym chłopięcym szerokim uśmiechem, który tak często miałem ochotę zetrzeć z jego twarzy. Tym razem jednak mam inne plany, żeby się go pozbyć.
Otwieram butelkę i wylewam nieco oleju na dłoń, by zaraz rozsmarować go na swoim członku, ustawiając się jednocześnie w odpowiedniej pozycji. Wsuwam dwa śliskie palce w jego wejście, kontynuując to, co zapowiada się na krótkie przygotowanie. Gdy patrzę na niego, jak się wije, jak jego biodra podskakują, by spotkać każdą pieszczotę moich palców, jak jego ręce przesuwają się bezładnie po powierzchni stołu, moja cierpliwość się wyczerpuje. Nagle to wszystko przestaje mieć cokolwiek wspólnego z pożądaniem. To jest potrzeba. Muszę poczuć go, jak zaciska się wokół mnie. Muszę usłyszeć, jak walczy o każdy oddech, gdy wbijam się w niego brutalnie. Potrzebuję jego krzyku, gdy będzie eksplodował w mojej dłoni.
Muszę przestać myśleć w ten sposób, bo skończę, zanim jeszcze na dobre zacząłem.
Decyduję, że jest gotowy. Wysuwam palce i uśmiecham się lekko, słysząc jego rozczarowany jęk. Gdy mój członek dotyka jego wejścia, on nabija się na mnie, zanim mam szansę na powolny wjazd. Krzyczy, kiedy czubek wnika do środka, a ja zduszam własny jęk zaskoczenia. Łapię go stanowczo za biodra, by uniemożliwić dalsze ekscesy.
- Nieco gorliwi jesteśmy, czyż nie? – zauważam, próbując złapać oddech i wziąć w karby podniecenie na tyle, by móc kontynuować.
- To twoja wina – odpowiada, na wpół się śmiejąc.
Wbijam się głębiej, by go ukarać.
- Bezczelny jak zawsze.
Zaczynam kołysać biodrami, bardziej by ukoić własną tęsknotę, niż dać mu, czego chce, desperacko pragnąc się poruszyć, zanurzyć kompletnie. Wywołuję tym falę niespójnych jęków z jego gardła.
- Masz... zamiar... odebrać. Punkty – dyszy, zanim słowo „kurwa” po raz kolejny nie wydobywa się z jego ust. Odpowiadam burknięciem, jako że nic lepszego nie przychodzi mi do głowy teraz, gdy postanowił zabawić się w prowokację, zaciskając mięśnie wokół mnie i wyciskając ze mnie zdrowy rozsądek. Moje własne „kurwa” nadchodzi jak echo.
- Bezczelność... – warczę, przyciągając jego biodra do swoich i wjeżdżając w niego po sam trzon. Może i byłbym zadowolony z jego okrzyku bólu, gdyby nie to, ze mój umysł jest tymczasowo kompletnie obezwładniony przez nagły przypływ ekstazy. Przesuwam ręce na jego ramiona i opieram się na nich, walcząc z pożądaniem o odzyskanie kontroli. – ...nie ujdzie bez kary – udaje mi się po chwili dokończyć.
- Cholera. Przypomnij mi, żebym był bezczelny częściej – śmieje się słabo.
- Czy istnieje jakiś sposób, by unieruchomić ten twój jęzor?
- Tak. Rżnij mnie. Mocno.
Niezwykła ostrość głosu zmusza, by ulec jego żądaniu. Wysuwam się prawie całkowicie, by po chwili z całym impetem wjechać z powrotem, tracąc po drodze ostatnie pozostałości kontroli. Zanim wszystkie świadome myśli zaczynają skupiać się w moim członku, sięgam, by gładzić jego własny. Język mu faktycznie zamiera, głos staje się bezkształtny. Zmieniam lekko ustawienie, by móc bezlitośnie dźgać jego prostatę z każdym pchnięciem, zachęcany przez coraz głośniejsze okrzyki rozkoszy. Słyszę, jak jego gardło zaciska się wokół jęku w tym samym momencie, gdy czuję, że jego penis nabrzmiewa. Zwiększam tempo, a on krzyczy, eksplodując w mojej dłoni. Gdy już wycisnąłem z niego ostatnie resztki esencji, podnoszę się i łapię go mocno za biodra, przyciągając silnie do siebie.
- Kurwa, tak. Chcę czuć, jak we mnie dochodzisz, Severusie. Dojdź dla mnie...
Jego język znów wkracza do akcji, już nie zaprzątnięty własną przyjemnością, kibicując mi i działając jako narzędzie, by ścisnąć, i tak już boleśnie naprężony, ośrodek przyjemności. Jego gadanina przeprowadza mnie przez bramy ogrodu rozkoszy. Całe ciało napina się, gdy katapultuję swoją przyjemność w jego miękkie wnętrze. Przez moment jestem sparaliżowany samą siłą własnego orgazmu. Po upływie wieczności znów mogę oddychać i opadam na jego plecy, wyczerpany i nieruchomy.
- Severusie?
- Hm – odpowiadam. Jeszcze nie wróciła mi zdolność mowy.
- Drętwieją mi nogi – śmieje się.
Przełykam jęk skargi i podnoszę się, a mój członek wysuwa się z niego przy tym poruszeniu. On odwraca się i opiera o stół, rozciągając się z bolesnym wyrazem twarzy. Ja natomiast staję kawałek dalej, obserwując go i czekając na nieuchronną niezręczność i zakłopotanie, które z pewnością nadejdą.
Podnosi na mnie wzrok, którym po chwili zaczyna wędrować po moim ciele. Szczerzy się w uśmiechu.
- Wyglądasz strasznie. – I wybucha śmiechem. Coraz głośniejszym. A na deser ewidentnie chichocze.
Robię, co mogę, by moje ciężkie spojrzenie otrzeźwiło go z histerii, ale on wcale na mnie nie patrzy, więc nic z tego.
- Czy mogę zapytać, co w twoim mniemaniu jest tak zabawne?
Odchrząkuje i próbuje się uspokoić, po czym odpycha się od stołu i podchodzi do mnie, kładąc ręce na moich biodrach.
- Przepraszam. Ja... Nigdy sobie nawet nie wyobrażałem, że możesz wyglądać tak... lepko. – Uśmiecha się, a mi nasuwa się podejrzenie, że „lepko” raczej nie było słowem, które pierwsze przyszło mu na myśl. „Pozbawiony godności” wydaje się bardziej adekwatnym opisem. – Sądzę, że... Znaczy się, gdyby któryś z twoich uczniów mógł cię takiego zobaczyć, miałby problemy z kuleniem się ze strachu na twoich lekcjach.
- Więc mamy doprawdy szczęście, że nie istnieje choćby cień szansy, by któryś z nich mnie takim zobaczył. – Odsuwam się i odwracam, by zebrać z podłogi swoją nocną koszulę. I, mam nadzieję, swoją dumę.
- Cóż, ja się cieszę, że widziałem. Znaczy się, teraz. Chyba nie chciałbym tego jako twój uczeń. Zapewne stopiłbym więcej kociołków niż Neville – śmieje się cicho.
Nie odpowiadam. Wciągam koszulę nocną na lepki bałagan, którym stała się górna połowa mojego ciała. Opada na nas ciężka cisza. Odwracam się, by zobaczyć, że chłopak wsuwa na siebie spodnie, a potem pozwalam oczom skierować spojrzenie na mieszankę okruchów, lukru i bitej śmietany na stole.
- Powinniśmy posprzątać – mamroczę i podchodzę, by zacząć zbierać resztki.
- Nie. Pozwól mi to zrobić. W końcu to moja wina.
Ignoruję go i dalej robię swoje. Czuję, jak staje za mną i słyszę wymamrotane:
- Ramassio.
W zaciszu własnego umysłu przyklaskuję mu za posiadanie różdżki, po czym ruszam w stronę mojego opuszczonego krzesła, by wziąć z niego szlafrok. Odwracam się, by zobaczyć, że chłopak mnie obserwuje. Biorę głęboki oddech i spuszczam wzrok, jakbym mógł znaleźć gdzieś na podłodze słowa, które odegnają tę ciężką atmosferę. Ostatni wymięty fragment mojego udziału w jego urodzinach patrzy na mnie z talerza. Znowu spoglądam w górę.
- Zadziwiające, jak szybko sytuacja może przejść z idealnej w bolesną, czyż nie? – mówi, zaskakując mnie po raz kolejny. Wpatruję się w niego, jakbym widział go po raz pierwszy. To nie jest ten głupi dzieciak, który nękał mnie przez siedem lat kariery zawodowej. Nie jest to również ten sam irytujący głupiec, który wprowadził się tu ostatniego lata, obejmując posadę, na której otrzymanie straciłem nadzieję już dawno temu. To jest mężczyzna, którego nigdy wcześniej tak naprawdę nie spotkałem. Kompletnie obcy.
- Sądzę, że po prysznicu świat wróci do normy – odpowiadam wymijająco. Rozglądam się za swoimi kapciami.
- Mógłbym do ciebie dołączyć – uśmiecha się szeroko. – Kleję się w miejscach, których nie mogę dosięgnąć.
Rozbawiony ton jego głosu nie jest pozbawiony nuty nadziei, albo może po prostu niechęci, by pozwolić tej nocy się zakończyć. Potrafię zrozumieć to odczucie. Kiwam głową.
- Przypuszczam, że skoro to częściowo moja robota, jestem zobligowany do pomocy – uśmiecham się drwiąco.
- Dobra. Twój prysznic czy mój?
- Mój jest bliżej, poza tym zaczyna mnie już swędzieć.
Odprawia różdżką pozostałości bałaganu i podnosi z podłogi swoją piżamę. Ja gaszę pochodnie, gdy opuszczamy kuchnię. Potem w wygodnej ciszy idziemy do moich komnat, kierując się od razu do łazienki, gdzie bierzemy prysznic, z minimalnym jedynie, choć nie nieprzyjemnym, zakłóceniem w trakcie. Po wysuszeniu się stajemy przed kolejną decyzją - co dalej.
Przeskakuję przez wahanie, czy zaprosić go do pozostania ze mną tej nocy. Nie jestem tak zaskoczony, jak chyba powinienem być, gdy je przyjmuje. Po raz drugi w ciągu nocy zapadam się w miękki luksus materaca, tym razem z obcym ciężarem u mego boku. Obcy ciężar mości się i przysuwa bliżej.
- Severusie?
I mówi.
- Hm – burczę.
- Dziękuję. Za tę noc. Chyba będę musiał rozpocząć nową tradycję – uśmiecha się w moją klatkę piersiową.
- Prosiłbym, abyś następnym razem wybrał coś łatwiejszego do zmycia.
Po chwili ciszy, wystarczająco długiej, by doprowadzić mnie do granicy snu, znowu się odzywa. Mam ochotę go przekląć.
- Pomyślałem życzenie, wiesz.
Znowu wydaję z siebie burknięcie. Tym razem z irytacją, mając nadzieję, że ten ton będzie wystarczającą sugestią, by się wreszcie, do ciężkiej cholery, zamknął.
- Życzyłem sobie ciebie – śmieje się, a ja się spinam. – Tylko... wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem.
Wzdycha i całuje mnie w policzek, by po chwili znowu umościć się na swoim miejscu, przyciśnięty do mojego boku. Wyczuwam, jak jego oddech powoli przyjmuje regularność snu. Skupiam się na tym dźwięku, na cieple jego ciała przy moim, na miękkości pode mną, w którą się zapadam.
I jesteśmy nieruchomi.
fin