Czerwone Smoki, HP FanFiction, Miniatury

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Czerwone Smoki

(Matylda)

 

 

 

Wspomnień nie da się zabić. Można je tylko zamalować czerwoną farbą.

 

 

O

Dziewczynka uśmiecha się szeroko.

Rumieńce kwitną na jej policzkach, kiedy staje na palcach, podnosi rączki do góry i obraca się niczym baletnica. Promienie sierpniowego słońca odbijają się od jej krótkiej, białej sukienki i srebrzystych bucików. Powietrze jest suche, rozgrzane i przesycone kwiatowym zapachem.

Dziecko bawi się w aktorkę — sceną jest soczyście zielona łąka, kurtyną koc w czerwono-żółtą kratę, a jedynym reflektorem słońce, zawieszone na niebie. Nóżki podskakują w takt wymyślnej choreografii, rączki klaszczą w rytm kroków, a usteczka już, już się otwierają, aby opowiedzieć bajkę.

Do tego zaczarowanego teatru przybył tylko jeden widz — chłopczyk w zniszczonych okularach, luźnej koszulce schowanej w spodnie i z nieznacznym uśmiechem na twarzy. Widać, że chce się przyłączyć — nóżki, schludnie złożone po turecku, poruszają się mimowolnie w rytm tańca jedynej aktorki — ale brakuje mu odwagi. Jego taneczne kroki zawsze są nieskładne, niechlujne — chłopczyk nie chciałby zakłócić siostrze wesołego tańca pod kurtyną z koca i słów bajki, które zapewne za chwilkę wypowie.

Lecz zanim dziecko otwiera usta, pochyla się z gracją i sięga po samotny listek. Przez chwilkę przypatruje mu się w świetle słońca i przejeżdża palcem wskazującym po jego zasuszonej powierzchni. Nagle listek unosi się nad jej głową i mieni wszystkimi kolorami tęczy.

Wszystko na chwilkę zamiera — chłopczyk zaciska palce na kolanach, dziewczynka otwiera szeroko oczy ze zdumienia i tylko mimowolnie kiwa rączką, a listek porusza się w takt jej ruchów. Czas nie ma znaczenia — nie trzeba wrócić do domu na zupę ogórkową, nie trzeba poukładać wszystkich pluszowych misiów, bo jest tylko opalona dłoń i listek we wszystkich kolorach.

— Magia — mówi dziewczynka, kiedy pierwsze, granatowe chmury zbierają się na zachodzie.

Aura tajemniczości i strachu zanika, napięcie opada, kiedy dziecko wierzy, że jest dobrą wróżką — taką o złotych włosach i nieskazitelnej twarzy, która może ozdabiać świat i leczyć dzieciom skaleczone główki. Wracają wszystkie bajki o magicznych stworzeniach — elfy fruwają nad jej włosami, krasnoludy wspinają się po jej stopach, a z oddali majaczy smok. Bo skoro dzięki niej listek unosi się w powietrzu, czemu smoki mają nie istnieć?

— Jesteś dobrą wróżką — potwierdza jej słowa brat, podchodząc i chwytając ją za rękę. Przez długą chwilę obracają się w kółko, patrząc z uśmiechem na liścia o różnorodnych barwach. Uśmiechy zdobią ich młode twarze.

— Będę uczyć się magii. Prawda? — W pytaniu rozbrzmiewa lęk, oczy powtarzają — prawda? prawda?

Ale brat tylko uśmiecha się i kiwa głową. Jego siostra jest dobrą wróżką.

Słońce wciąż przyświeca, kiedy dzieci wracają do domu ze szczęściem w oczach i liściem w kieszeni.

 

 

B

Meredith od dawna wie, że jest kimś wyjątkowym.

Patrząc na krople, spływające po szybie, lubi wspominać dzień, w którym to zrozumiała — był to chłodny, jesienny wieczór, wracała do domu wściekła w czerwonej sukience, a łzy rozmazywały misternie tworzony makijaż. Żwir chrzęścił, kiedy szła bocznymi uliczkami, a latarnie oświetlały jej czarne włosy i blade policzki. Zaciskała ręce w pięści, wbijając sobie paznokcie w skórę, byle tylko nie uderzyć czarnego kota, który przed chwilą czmychnął w zaułek.

Pamięta uczucie gorąca w gardle i lekkie buzowanie w głowie, wciąż czuje zapach wrzosów i niedawnego deszczu, może przywołać smak wina w ustach, ale nie potrafi sobie przypomnieć, dlaczego była aż tak wściekła. Złość spływała od mózgu, przez usta, które chciały wrzeszczeć na całe to pieprzone osiedle, po ramionach, aż do stóp, które poruszały się szybko, nienaturalnie, wbijając się w żwir, aż wkrótce złamała obcas i zmuszona była wracać boso. Drobne, ostre kamyczki kaleczyły stopy, ale Meredith szła żwawo, zaciskając z bólu palce na czarnej, ozdobnej torebce.

Księżyc wisiał na granatowym niebie i ironicznie świecił jej w oczy. Dziewczyna była gotowa wygrażać mu pięścią — spieprzaj, srebrny talerzu — ale wtedy poczuła, jak, zżerająca ją od środka, wściekłość ustępuje przerażeniu.

W odróżnieniu od wściekłości nie parzyło i nie prowokowało do bicia pięściami małego, czarnego kotka, tylko spływało mrozem po całym ciele. Meredith poczuła dreszcze na karku i mróz powoli znikał, bo już zbierała się adrenalina.

Trzej mężczyźni majaczyli w ciemnych zaułkach — dziewczyna słyszała ich nienaturalnie głośne śmiechy, stuk szklanych butelek i chlupot tajemniczego płynu.

Najwyraźniej zapamiętała tego środkowego — w rozchełstanej koszuli i krótkich spodenkach; w dłoni trzymał połowę butelki z ostrymi kawałkami szkła. Dzisiaj Meredith już nie jest pewna, ale wydaje jej się, że była umazana krwią.

Chciała uciec tak szybko i cicho jak kot — przemknąć się wąskimi uliczkami, biec do domu, nie zważając na szkło i chropowatą nawierzchnię jezdni, i już być w domu, w ciepłych ramionach mamy i przepraszać, przepra...

I dziewczyna mogłaby uciec, gdyby nie strach, który paraliżował — nastolatka zawsze śmiała się z tego osławionego strachu, który nie pozwalał zrobić kroku — co ma mnie sparaliżować? Strach?!

Własny śmiech brzęczał w jej uszach, kiedy spojrzenie jej i mężczyzn spotkało się. Powstało coś na kształt impulsu elektrycznego i Meredith przymknęła oczy.

Boleśnie uświadomiła sobie, jak wygląda — krótka, czerwona sukienka, w dłoni maleńka torebka i buty na wysokich obcasach, usta krwistoczerwone, a na policzkach smugi tuszu. Ten środkowy uśmiechnął się lubieżnie i podniósł rękę z butelką.

Meredith już prawie czuła jego kwaśno-alkoholowy oddech, chociaż mężczyźni byli tak daleko. Wciąż mogła uciec, ale strach twardo trzymał jej kończyny, a w uszach brzęczał śmiech i słowa matki — proszę, nie wracaj sama, córeczko. Zadzwoń po tatę, a on po ciebie pojedzie. Dobrze, kochanie?

Dziewczyna zaczęła się modlić — do Boga, w którego wierzyła tylko jako mała dziewczynka, do księżyca, który ironicznie świecił jej w twarz, do wszystkich bóstw i aniołów, do mitologicznych stworzeń i bajkowych zwierząt.

— Niech oni sobie pójdą — powtarzała szeptem, a śmiech rozbrzmiewał coraz bliżej. — Niech idą, przecież nie mogą mnie zobaczyć, nie pada na mnie światło latarni, nie widzą mnie, niech idą, niech już sobie pójdą...

Z powietrza zniknął słodki zapach wrzosów i jesiennego deszczu, a zastąpił je metaliczny zapach krwi i swąd alkoholu. Księżyc wciąż mrugał ironicznie, ale już był przykrywany warstwą ciemnogranatowych chmur.

I wtedy stało się coś niesamowitego — Meredith zamknęła oczy, a wtedy wszystko ucichło. Nie było zapachów, głosów, cieni, nie było księżyca i gwiazd, była tylko ona — czuła swój własny zapach, rzemyk w ciasno zaciśniętej dłoni i krew powoli spływającą z jej bosych stóp. Potem coś zacisnęło się wokół jej gardła — myślała, że to ręce tego faceta, chcące ją udusić — i zabrakło jej tchu, poruszała rozpaczliwie ramionami i czuła, że umiera. Zaciskała rozpaczliwie dłoń na cienkim rzemyku, bo to była jedyna rzecz, która zdawała się być realna.

A potem wszystko się skończyło — poczuła zapach wrzosów i jesiennego deszczu. I jeszcze jakiś inny, słodki zapach — Meredith nie była pewna, ale wydawało jej się, że to zapach jej domu. Trzęsła się, bojąc uchylić powieki, ale w końcu zebrała się na odwagę.

Stała długie minuty, wpatrując się w dom z czerwonym dachem i żółtym kominem. Dalej latarnie ustawione w równy rządek, z identycznymi odstępami pomiędzy każdą, kosz na śmieci z kolorowym oznaczeniem o segregacji i niewielka jabłonka, rosnąca w kółeczku na rondzie.

Dziewczyna długie minuty stała przed własnym domem i wypatrywała tajemniczej ciemności. Na bolących stopach ruszyła w stronę domu, otworzyła szybko furtkę, która głośno skrzypiała i stanęła na miękkiej trawie, która koiła ból.

Granatowe chmury całkiem spowiły niebo i księżyc przestał ironicznie świecić.

Meredith przejeżdżała palcami po sukience, chcąc wyczuć ślady realności, wbijała sobie paznokcie w usta, chcąc poczuć wyraźnie, że jest, że żyje, a to wszystko wydarzyło się naprawdę.

Tamtej nocy odnalazła na strychu zapomnianą sztalugę i przeniosła do swojego pokoju. Wzięła z gabinetu trochę białego papieru, a z głębin szuflady wyjęła farby.

Usiadła po turecku przed sztalugą, wdychając zapach nocy, sączący się z otwartego okna. Delikatnie zanurzyła pędzelek w wodzie i zamknęła oczy. Chciała namalować własną podświadomość, taplała pędzel w czerwonej farbie i przejeżdżała po papierze. Wsłuchiwała się w odgłosy szelestu kartki i chlupotu wody.

Wydawało jej się, że maluje potłuczoną butelkę z kropelkami krwi na brzegach. Strach, który tak ją sparaliżował opadł i pozostała jakaś bezwolność, niedowierzanie, poczucie nierzeczywistości.

Po godzinie Meredith otworzyła oczy i spojrzała na obraz. Czerwone stworzenie patrzyło na nią ze sztalugi i złowieszczo mrużyło oczy. Zdawało się wystawać milimetr za skraj papieru — wystawiało krańce puszystego ogona i machało nim złe jak kot.

Dopiero o chłodnym świcie zaczęła przeszukiwać stare książki z bajkami. Przejeżdżała palcami po suchych, zakurzonych stronach, nie mogąc przestać wpatrywać się w czerwone stworzenie.

Nieświadomie namalowała smoka.

Meredith często myśli o tamtej, jesiennej nocy — wspomina, karmiąc synka, pisząc w gabinecie po zachodniej stronie domu i spacerując po całym Londynie. Wtedy otrzymała żywy dowód — obraz, który namalowała nieświadomie. Czerwone, skołtunione futro i żółte ślepia patrzące na nią wciąż i wciąż. Ślepia obserwowały ją, dopóki nie podarła obrazu na małe kawałeczki — śledziły ją w szkole, w łazience i na dyskotekach. W liceum Meredith często zastanawiała się, czy aby nie jest szalona.

Teraz wie, że był to pierwszy znak, że jest wyjątkowa — że coś ukrywa się w jej głowie, przyczajone, skupione, czekające na odpowiedni moment, aby wypłynąć na wierzch. Ma postać czerwonego smoka i ucieczki przez mężczyzną z zakrwawioną butelką.

Meredith wie, że jest inna.

 

 

L

Ludzie są dziwni — myśli Meredith, stukając długą łyżeczką o pucharek z lodami.

Mrużąc swoje duże, piwne oczy, obserwuje zwariowaną staruszkę, która zawsze ubiera się na różowo i w lewej ręce dzierży czerwoną smycz bez psa. Z ust zawsze wystaje jej kolorowy lizak, dzięki czemu postać wydaje się żywsza, radośniejsza; lizak przywołuje postać staruszki z dzieciństwa. Meredith myśli, że to właśnie dzięki lizakowi, ludzie tak przychylnie na nią patrzą — wariatka ze smętnie zwisającą smyczą, ale przecież taka miła ze słodyczą w ustach.

Meredith czuje, jak czekoladowe lody roztapiają jej się w ustach i myśli, że staruszka ma w tym jakiś cel — że każdy jej krok jest dopracowany, przemyślany, odpowiednio dobrany. Czasem wydaje jej się, że słyszy myśli staruszki — skłębione, rozedrgane, powtarzające rozpaczliwym głosem „Rex”. Meredith śmieje się wtedy z własnych odczuć i odwraca się od zwariowanej staruszki. Bo po co się nią przejmować?

Kawiarnia jest mała i przytulna, a brązowe firanki, kadzidełka i zapach cynamonu tworzą dosyć wyszukaną atmosferę. Zza wpółotwartych okien dobiegają odgłosy Londynu — zgrzyt samochodów, stukanie wysokich obcasów i wściekłe krzyki, ale firanki sprawiają, że ludzie czują się tutaj odgrodzeni od pośpiesznego miasta — że są zamknięci w bezpiecznym schronieniu i mogą w skupieniu porozmyślać.

Meredith docenia pomysły dyrektora, stwierdzając, że faktycznie — kawiarnia zaprasza do siebie przede wszystkim takich myślicieli, żeby nie powiedzieć wariatów.

Po lewej zwykle siada brunet z grubą, czarną teczką i bukietem fiołków. Zamawia gorącą czekoladę, którą sączy drobnymi łyczkami, czyta gazetę, przykrywając ręką okładkę, przez kilka minut flirtuje z kelnerką, po czym wychodzi.

Jednym ze stałych klientów jest również mała dziewczynka, która zawsze przychodzi w błękitnej sukience i zamawia dwa pączki z różą. Wypowiada identyczne słowa i nawet uśmiecha się takim samym, wystudiowanym uśmiechem. Chowa pączki do czerwonej torby i opuszcza kawiarnię, wybiegając w podskokach. Meredith czasami zastanawia się, czy nie jest tylko wyobrażeniem.

Z kolei po prawej stronie, zawsze ze szklanką zwykłej, wrzącej wo...

— Mogę się dosiąść? — Kobieta przewraca pucharek z deserem, rumieni się delikatnie, po czym stawia go z powrotem.

Mężczyzna ma krótkie, ogniście rude włosy i miły uśmiech. Meredith jednak wyczuwa w nim coś dziwnego i nawet chce powiedzieć — niestety, czekam na kogoś — ale coś ją powstrzymuje. To samo dziwaczne uczucie każe jej skinąć głową i uśmiechnąć się delikatnie.

Kobieta czuje słodki zapach ciastek z kremem i agrestu. Przechyla na chwilę głowę, przyglądając się mężczyźnie uważnie i wtedy spływa na nią wyjaśnienie — boi się go, bo wygląda trochę jak smok.

— Czemu pani tak na mnie patrzy? — pyta mężczyzna, jedząc ciastka małymi kawałeczkami. I wtedy do Meredith dociera, że on może wcale nie chce jej poderwać; może usiadł przy jej stoliku tylko dlatego, że wszystkie inne są zajęte.

— Przypomina mi pan smoka — mówi po prostu kobieta, zatapiając łyżeczkę z powrotem w czekoladowych lodach. Słodycz rozpływa się na jej języku, poprawiając jej nastrój. Jak człowiekowi niewiele trzeba do szczęścia.

Mężczyzna zaprzestaje pochłaniania ciastek i przygląda się Meredith badawczo.

— A więc to ty jesteś tą pierwszoklasistką, która nieopatrznie zobaczyła Rogogona Węgierskiego, tak? — pyta, a kobiecie wydaje się, że słowa same wymykają mu się z ust.

Meredith zamiera z łyżeczką tuż przy ustach i rozważa słowa mężczyzny. Jest kompletnie zbita z tropu i zdaje jej się, że jest tutaj tylko z nim — że nie ma kelnerów, dziewczynki w błękitnej sukience, a nawet zwariowanej staruszki.

— Słucham? — pyta bez polotu.

Gorące promienie słońca prześlizgują się między firankami i odbijają się od szklanego pucharku. Świecą mężczyźnie prosto w oczy.

— To ty jesteś Meredith — mówi pewnie i uśmiecha się smutno, kończąc ostatnie ciastko. Na krótką chwilkę ściska jej smukłą dłoń, przez co robi jej się trochę dziwacznie. Po chwili po mężczyźnie nie ma już śladu — talerz wyczyścił się sam z drobnych okruszków, a krzesło samo się zasunęło.

Meredith wybiega z przesyconej kadzidłami kawiarni i szuka go wzrokiem. Błądzi przez ciasny Londyn, aż w końcu dochodzi do bardziej podmiejskiej części.

Patrzy na łąkę, ale, nie wiedzieć czemu, widzi liścia, mieniącego się wszystkimi kolorami tęczy.

 

 

I

Meredith lubi swoją kuchnię — jest taka przytulna i radosna; mieniąca się barwami lata. Zawsze pachnie w niej świeżymi warzywami i różnymi ziołami — kobieta czasem lubi przyjść tu tylko po to, aby pomarzyć wśród tych nieco odurzających zapachów.

Teraz to miejsce wydaje jej się ciaśniejsze — jest tu stół i trzy krzesła, jest mąż stojący przy kuchence z dłońmi w kieszeniach szlafroka i patrzący na nią z wściekłością.

— Możesz malować, co chcesz na tych swoich obrazach, możesz pisać, co ci się żywnie podoba w tych swoich opowiadaniach, możesz grać, co tylko wymyślisz na tej swojej, pieprzonej wiolonczeli, ale nie mieszaj do tego naszego synka. — Policzki ma czerwone, włosy rozczochrane i Meredith cofa się do tyłu — byle dalej od tej wściekłości, która wykrzywia jego wargi. — Pokochałem tę wariatkę, którą jesteś, ale zostaw syna, do cholery! Niech pani z przedszkola nie opowiada, że on rozpowiada o jakichś duchach, o jakichś smokach błądzących za oknem! Niech nie ślęczy całe noce, wpatrując się w księżyc tylko dlatego, że tak robi jego popieprzona matka!

Na słowo "popieprzona" przypomina jej się tamta noc, sprzed wielu lat.

Meredith wróciła wtedy ze szkoły trochę spóźniona, na co matka zaczęła ją rozpaczliwie przytulać. Wróciłaś, wróciłaś — powtarzała, kurczowo zaciskając palce na jej ramionach, mocząc łzami jej nowokupioną kurtkę, wąchając jej włosy.

Meredith pamięta wściekłość, jaka w niej wybuchła — ty stara wariatko, tylko trochę się spóźniłam! Popieprzona jesteś, wiesz?

Kobieta pamięta swoje głośnie kroki po schodach, krzyki zbudzonego ojca i żałosny obraz matki, która skuliła się w sobie. Następnego dnia matka nie pamiętała ani swoich słów, ani kłótni.

I wtedy piętnastoletnia Meredith zaczęła się bać.

Teraz przypomina sobie ten strach, ten gniew — pozwala wybuchnąć emocjom i wykrzywić usta we wściekłości.

— No to coś zrób, do cholery! A myślisz, że dlaczego tak jest? Widzisz, jego kochany tatuś, który tak pragnie normalności tylko pracuje i pracuje, nie ma go i nie ma, więc synuś idzie to mamusi, a ta jest popieprzona. Myślisz, że co? Że ciebie nie będzie całymi dniami, ba, nawet całymi nocami i w weekendy, a jak już łaskawie raczysz wrócić, to twój synek będzie idealny?! Zajmij się nim po swojemu, zabierz go do parku, na lody jak normalny ojciec, a nie taki zapracowany... taki... Myślisz, że możesz przyjeżdżać i robić awanturę dlatego, że czytam dziecku bajki? — Meredith dyszy ciężko i walczy ze łzami. Twarz męża na chwilę zamienia się w twarz smoka i łypie na nią groźnie. Kobieta już wie, że spędzi noc na darciu swoich obrazów na malutkie kawałeczki, żeby nie prześladowały jej smocze oczy.

— Pracuję, żeby nasz synek miał własny pokój, żeby miał te bajki, które tak uwielbiasz mu czytać, żebyś ty miała swój gabinet, w którym piszesz, swój strych, na którym grasz i piwnicę, w której malujesz. Wszechstronna artystka się znalazła! Wystarczyłoby, gdybyś nie wieszała w jego pokoju tych czerwonych smoków i wszystko byłoby w absolutnym porządku. Ty nie widzisz, co robisz? Myślisz, że mały tego nie widzi? Ty lunatykujesz podczas pełni księżyca i wyjesz do otwartego okna! A co robi synek? Budzi się, płacze, ale potem biegnie do ciebie na tych małych nóżkach i też wyje, bo przecież mamusia jest dla niego kochanym, słodkim autorytetem.

Meredith siada na stole i obejmuje kolana ramionami. Trzęsie się od powstrzymywanego płaczu.

Oczyma wyobraźni widzi siebie jako wilczycę, wyjącą do księżyca — czyżbym była aż taką wariatką?

— Przepraszam. Powinnam się leczyć — szepcze, czując jak Michael ją przytula.

Ze schodów zbiega ich synek, który szybko staja na krześle i wpatruje się w nich smutnymi oczyma.

— Na dworze świeci słońce — mówi zdziwiony.

Powietrze pachnie poranną rosą.

 

 

V

Jesteś wyjątkowa.

Wiesz wiele rzeczy, o których inni nawet nie mają pojęcia. Wiesz, jak pachnie Londyn bladym świtem, jak rozmazuje się krople farby kciukiem na białym papierze i jaki jest tego efekt, wiesz nawet, jak smakuje trawa o pełni księżyca. Umiesz pisać, malować i grać na wiolonczeli — mogłabyś być wielką artystką, chodziłabyś na własne wernisaże, promowałabyś książki, miała koncerty w filharmoniach. Mogłabyś, ale tego nie chcesz, bo wiesz, że coś w twoim życiu jest nie w porządku.

Noc jest ciemna i słodka, a ty skradasz się tajemniczymi zaułkami tak jak tamtej, jesiennej nocy. Chcesz odbudować w sobie lęk, wściekłość, przerażenie, zamknąć oczy i znowu poczuć tę duszącą dłoń na szyi, te ciasne obręcze, zaciskające się na płucach. Chcesz być tutaj, a zaraz potem w małym domku z niebieskim dachem, chcesz wiedzieć, że to wszystko było prawdą; że to nie ułuda, że nie śniłaś i że nie miałaś halucynacji.

Londyn nocą jest niepokojący — zza każdego budynku mogą wychynąć zakapturzone postaci, za każdym drzewem może czaić się śmierć z kosą w lewej dłoni. Może zmrużyć czarne brwi, patrzeć na ciebie niewidzącymi oczyma, a potem zamachnąć się, a ciebie już nie będzie; rozpłyniesz się wraz z zimnym uderzeniem metalu. Ale może wtedy poznasz prawdę? Może wtedy skończą się pytania — małe smoczki przestaną zdobić każdy twój obraz i zajmować już całą piwnicę, wychylać się zza jej drzwi i zdobić pokój twojego synka?

I kiedy tak idziesz przez Londyn i zaciskasz dłonie ze wściekłości, przypominasz sobie brata — małego chłopczyka w za dużej koszuli. Czujesz rozgrzane powietrze i wyraźny niepokój, oscylujący na granicy przerażenia. Pytasz — co się z nim stało — i wpatrujesz się w swoje odbicie w widmowej szybie. Przeczesujesz palcami czarne włosy, obrysowujesz kontur warg i pytasz — kim jestem? Kim-ja-jes-tem?

Widmowe odbicie milczy, a ty podnosisz głowę i widzisz duży szyld. Mrużysz oczy, aby go odczytać w mdłym świetle latarni, a potem stoisz przez kilka minut i wpatrujesz się w litery.

Chcesz wejść do Dziurawego Kotła, ale klamka jest lodowato zimna i nie chce nawet drgnąć.

 

 

I

Meredith maluje.

Przez chwilę boi się, że pędzelek sam zanurzy jej się w pudełku z czerwoną farbą, ale już prawa ręka ciągnie ją ku zieleni — Meredith miesza kilka barw i powoli, powoli sięga dłonią ku sztaludze. Lekko przymyka oczy, tak, aby nie widzieć zbyt wiele, ale żeby wciąż pod powieki wpełzały promienie popołudniowego słońca. Powietrze jest rozrzedzone i pachnie nijako — ni to ostry, chwilami nieprzyjemny zapach sztucznych farb, ni słodkawa nuta wiśni, kwitnącej w ogrodzie.

Kobieta pochyla głowę do przodu, tak, że długie, czarne włosy wpadają jej do oczu. Gdyby jej syn tu wszedł, powiedziałby, że wygląda jak Pani Wiedźma z pożółkłych stronnic grubej księgi, gdyby wszedł Michael, szepnąłby, że wygląda jak słodka wariatka.

Obraz jest inny niż zwykle — ma ostre kontury i masę szczegółów; kolekcja mosiężnych zegarków z widocznymi drobinkami kurzu, kilka obrazów ze staruszkami w ramach, okno z widokiem na mroczny las, stół i dwa fotele okryte perkalem. A nad to wszystko wybijająca się postać mężczyzny — groźna z wyraźnie zaznaczonym podbródkiem, ostrymi brwiami i z oczami, w których czai się gniew.

Meredith rysuje ręką okrytą luźnym, czarnym rękawem, kropeczkami znaczy palce, paznokcie i, nie widzieć czemu, krótki patyczek.

Kobieta wpatruje się w obraz długie minuty, a napawa on ją lękiem i przerażeniem jeszcze większym niż jakikolwiek baśniowy smok.

Zmierzcha i powietrze rozrzedza się jeszcze bardziej; znika ostry zapach farb, a zastępują go słodkie wonie, zamykających się na noc kwiatów. Czasem Meredith zastanawia się, dlaczego to akurat wieczorem kwiaty pachną najsilniej.

Teraz jest jej wszystko jedno — jest tylko papier pokryty farbami, układający się w kształt pomieszczenia, które wydaje jej się znajome. Z czymś kojarzą jej się ściany i paleta portretów i nawet las — mroczny i tajemniczy. 

Meredith jednym ruchem zrywa obraz ze sztalugi i rwie papier na małe kawałeczki.

 

 

A

Meredith z uśmiechem patrzy na synka.

Park jest pełen zgiełków i krzyków, ale jest w nim coś na kształt radości — jakiś bezbrzeżny spokój, bo przecież dalej od zakorkowanych skrzyżowań Londynu, i uśmiech; pewnie za sprawą dziecięcych pokrzykiwań.

Kobieta chciałaby już iść — bo robi się późno, mąż niedługo wraca z pracy, a synek powinien pokolorować rysunek hipopotama. Kobieta chciałaby iść, ale woli zostać — tutaj, na czerwonej ławce ze schodzącą farbą, wśród wesołych dzieciaków i pod słodko pachnącymi drzewami.

Mija kilka chwil, nim Meredith zdaje sobie sprawę, że to nie ta ławka, nie te drzewa, tylko coś ją tu trzyma w inny sposób. Przez mózg przechodzi tysiące myśli, co się stanie z jej synkiem, jak pójdą w tym momencie — pełna gama katastrof i chorób.

W to spieczone popołudnie Meredith widzi swoje życie w czarnych barwach.

— Więc jednak pani poczekała.

Niektórzy ludzie mają nieznośną tendencję do zaskakiwania — o, ta na przykład; w soczyście czerwonej sukience i bukietem czarnych róż w dłoniach, wygląda niczym postać wyjęta z horroru.

W powietrzu zaczyna unosić się ostry, duszący zapach róż i bardziej sztuczny; pewnie podróbka perfum. Meredith krzywi się mimowolnie i nieznacznie odsuwa na drugi koniec ławki. Czuje, jak z zaskoczenia, wciąż mocno uderza jej serce — bu-bum, bu-bum i kobiecie wydaje się, że wszyscy to słyszą; nawet tamta pani z ławki naprzeciwko i zgraja dzieci wspinających się po drabinkach.

Bu-bum, bu-bum i synek Meredith spada z huśtawki — kobieta wie, że to nieprawda, wie, że jej synek boi się huśtawek, ale widzi pulchne, kochane ciałko, wpadające w piach, który w krótkim czasie nasącza się krwią. Powietrze przesącza się zgnilizną — znika aromat kwiatów, znika ostatni posmak lata na spierzchniętych wargach, a Meredith widzi już tylko tę kobietę w krwistoczerwonej sukni.

— To się nie dzieje naprawdę — mówi spokojnie kobieta, zaciska cienkie wargi i wzrusza ramionami. Unosi suknię do góry, ukazując bose, poranione stopy i siada na ławce. Meredith zaciska dłonie kurczowo na ramionach, wciąż czując, jak wali jej serce. Rozgląda się po parku i kiwa głową na synka — możesz się bawić, wszystko w porządku, mamusia tylko chwilkę porozmawia...

Promienie słońca prześlizgują się między pożółkłymi liśćmi, kiedy Meredith zdaje sobie sprawę, że jej synek nie widzi tej kobiety — uśmiecha się tylko słodko, a gdyby ją widział — zdradziłoby go przerażenie.

— Nie bój się, Meredith — szepcze kobieta, a Meredith czuje, że już się nie boi. Nie bój się Meredith odbija się od przerzedzonej ściany parkowych drzew, żwirowej drogi i kolorowych drabinek, a w tej samej chwili iście makabryczny strój znika i pozostaje postać miło wyglądającej dziewczyny o rudych włosach. Meredith zastanawia się, jak silne narkotyki mąż dosypuje jej do porannej kawy.

— Jesteś pracownicą szpitala psychiatrycznego? — pyta Meredith, czując się jak kompletna idiotka. Po chwili przerywa, czując coś dziwnego, unoszącego się w powietrzu — jakąś niesprecyzowaną siłę, magię, odpowiedź na pytania zadawane przez całe życie. Może to właśnie tutaj, może to właśnie teraz, po tylu latach, tylu namalowanych smokach Meredith dowie się, kim naprawdę jest?

— Jestem czarownicą — mówi po prostu kobieta. Piwne oczy błyszczą nieco dziwnie.

Przed oczami Meredith przewijają się wszystkie bajki — o wróżkach, co przepowiadają przyszłość, o czarownicach, które porywają małe księżniczki — przewija się cała gama postaci fantastycznych, a nade wszystko Małgorzata, co przemierzała Rosję na miotle.

— Ciężko mi o tym opowiadać; wybrano mnie, ponieważ w jakiś sposób jestem do ciebie podobna. — Meredith patrzy na nią z nieudolnie ukrywanym zdumieniem. — Nie, nie z wyglądu. Byłam trochę taka sama jak ty; zbuntowana, szalona i również musiałam walczyć. Może nie w ten sposób, co ty — ja wypisywałam napisy na ścianach, a potem zgrywałam wielką wojowniczkę, a ty musiałaś walczyć ze sobą. Właściwie nie wiem, co powiedzieć; nie mam konspektu, planu, właściwie nie mam nic. Nie wiem, ile wytrzymasz, po tych wszystkich dniach czerwonych smoków, złotych jeleni, wilków i czego tam jeszcze. Jak zareagujesz, jeżeli powiem, że kiedyś się znałyśmy? Może nie lubiłyśmy, ponieważ dla mnie byłaś tylko smarkulą, ale darzyłyśmy się pewnego rodzaju... sympatią? Nie patrz tak na mnie, dla mnie to też jest trudne.

— Czemu mój synek cię nie widzi? — pyta bez związku, stukając paznokciami o oparcie ławki.

Kobieta wywraca oczami i oddycha głęboko.

— Jesteś skłonna odrobinkę mi zaufać i zamknąć oczy? Pójdzie łatwiej.

Meredith przestaje stukać, wstaje i podnosi z ziemi złotawy liść. Przez chwilę przypatruje mu się w nikłym już świetle promieni słonecznych, po czym patrzy na rudowłosą, przechylając głowę do tyłu.

— Przychodzisz tutaj... może obserwujesz od kilku tygodni, może tamten mężczyzna z baru jest twoją rodziną, albo wspólnikiem...

— Podobny, prawda? — uśmiecha się kobieta, wyglądając troszeczkę jak mała dziewczynka. Meredith mrozi ją spojrzeniem.

— Pojawiasz się w czerwonej sukience, cholera, przeobrażasz się jak jakaś... nimfa, opowiadasz, że się znałyśmy i każesz mi zamykać oczy?

— Ten liść — szepcze kobieta i zaciska usta w cienką kreskę. — Więc coś pamiętasz. — Patrzy na Meredith ostro, a w jej oczach odbijają się silne emocje — gniew i błyski pełne wyrzutu.

Wszystko nieco przycicha — dziecięce śmiechy, klaksony samochodów i trzeszczenie ławki. Zmysły Meredith są przytłumione, otumanione — jest tylko ta kobieta i jej pełne złości spojrzenie, gotowe ciskać błyskawice.

— Więc zamkniesz oczy? — W głosie brzmi nuta prośby; rudowłosej kobiecie najwyraźniej bardzo na tym zależy.

Meredith dotyka ławki, która jest lodowata jak klamka Dziurawego Kotła, przymyka drgające powieki i powstrzymuje krzyk. Obrazy przesuwają się przed oczami jak źle nakręcony film, jak jakaś parszywa, psychotyczna reklama, jak rozmyte barwy w odurzeniu narkotykowym. Meredith wyciąga rozpaczliwie ręce i chwyta kobietę za ramię — wbija paznokcie w miękką skórę, czuje jak odrobina ciepłej, gęstej krwi spływa po jej palcach, Meredith wie, że zadaje ból, ale jest to jedyna rzecz, która ma smak realności.

Kobieta wie już prawie wszystko — liść w kieszeni chce ulecieć do słońca i mienić się kolorami tęczy, zamek jest majestatyczny i dumny, a twarz tego... tego śmierciożercy to tylko usta rozciągnięte w szerokim uśmiechu — ale tamta mówi dalej, Meredith czuje, jak drgają jej ramiona, jak powietrze z sykiem prześlizguje się przez jej usta i wreszcie jak drgają struny głosowe, tworząc dźwięk.

— Nie wracalibyśmy po ciebie, gdyby nie źle rzucone zaklęcie. W odróżnieniu od innych magia prześladowała cię bardziej; dałaś radę nawet się teleportować. Musisz być bardzo silna.

I wtedy spływa na nią wyjaśnienie — zwariowana staruszka, dziewczynka z pączkami i nawet pan z wrzątkiem — kto odebrał im magię?

Barwy szaleją — są tylko rozmytą smugą odcieni, bez określonego kształtu i postaci, i Meredith zaciska palce na skroniach — dość, już dość.

Czas rusza — samochody ruszają z głośnym zgrzytem, dzieci krzyczą jakoś natarczywiej, nieznośnie, a wszystko razem nabiera uciążliwej kakofonii dźwięków.

Dłonie zaciskają się jej na ramionach.

Teraz boli — myśli kobieta.

— Meredith, spokojnie. Musisz odpowiedzieć — chcesz do nas wrócić? Ja ci wszystko wytłumaczę, nauczę cię, czego tylko trzeba, razem naprawimy powojenny świat. Chcesz? Kiwasz głową, że tak, ale posłuchaj. Ty musisz to wszystko zostawić. Przynajmniej na razie; twoją rodzinę trzeba wprowadzić w ten świat powo... Meredith, musisz mi odpowiedzieć. Chcesz poznać całą prawdę?

Nagle wszystko cichnie. I nastaje noc.

 

 

T

Jak cudownie jest nie pamiętać, prawda?

Chodzisz po cichym Londynie, mijając stare zaułki — koty już tak nie straszą, pozbijałaś wszystkie stare figurki, zmyłaś plamy mleka na wycieraczce i jesteś szczęśliwa.

Tylko czasem — ale czasem to nie zawsze, prawda? — czujesz ucisk w piersi, pewien rodzaj żalu, którego się nie da sprecyzować, bo nie jest to żal realny, tylko uczucie pustki, osamotnienia. I nie wiesz dlaczego — chodzisz po cichym Londynie, który jest czymś w rodzaju twojego domu, a nie czujesz się bezpieczna. Strach tli się w żołądku, gotowy wybuchnąć — wylać się czerwoną plamą o zapachu agrestu i o kształcie przypominającym smoka.

Już nie musisz malować — wolisz spacerować o świcie i szukać tamtej łąki; odległej, nie wiadomo czy prawdziwej, ale tak realnej w twoim umyśle. Twój braciszek patrzy na ciebie z dumą — oczy błyszczą radosnym blaskiem i odbijają się w nich wszystkie kolory tęczy.

I jesteś szczęśliwa. Czemu miałabyś nie być? — synek zdrowo rośnie i ma takie duże, niebieskie oczy, a mąż każdego wieczoru mówi, że cię kocha.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pees.xlx.pl
  •