Cztery pory niepokoju, Książki, rtf
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Cztery pory niepokoju
I. Jesień
Jesień kładzie słoneczne wspomnienia w słoiki,
Pachną zioła, pęcznieją worki i koszyki,
Przyjaciele wracają z podróży dalekich,
Obmywają stopy w nurcie własnej rzeki.
Pod wieńcem i zniczem usypiają zmarli
Zapomniawszy już o tym, co życiu wydarli,
Poeci o jesieni powielają sztampy,
Więc dlaczego przed strachem - zapalamy lampy?
- Bo za szybą jesienna ulewa zajadła,
Podchodzą do okien strzygi i widziadła.
Odwróć się od szyby, rozmawiaj na migi -
Strzygi i widziadła, widziadła i strzygi...
Kraków mógł różnić się od Warszawy jak dzień od nocy, ale początek roku akademickiego zawsze będzie się składał z kolejek – doszła do wniosku Olga, zarzuciła plecak na jedno ramię i, omijając kolejkę do windy, ruszyła na trzecie piętro schodami. Jak należało się spodziewać, zadyszki dostała jeszcze przed dobrnięciem do połowy pierwszego. Ale doprawdy po odstaniu kilku godzin w kolejce po indeks i legitymację, następnych kilku po skierowanie do akademika i jeszcze dwóch w kolejce do zameldowania prawdopodobnie wolałaby wspinaczkę na czternaste piętro Kapitolu, niż oczekiwanie na windę. Poza tym – trzeba wyrabiać mięśnie.
Akademik „Żaczek” mieszczący się tuż przy Błoniach, wyglądał całkiem przyzwoicie. Na tyle, na ile akademik – skrzyżowanie taniego hotelu z zakładem karnym – może wyglądać przyzwoicie. „Żaczek” jednakowoż wyglądał przyzwoicie, czyli taniego hotelu zawierał więcej, a zakładu karnego mniej. Dla porównania taki na przykład DS nr 3 w Warszawie, w którym Olga przemieszkała cały poprzedni rok, elementów hotelu prawie nie zawierał, za to elementów więziennych – ile chcieć, poczynając od krat, a kończąc na atmosferze. Nadto DS nr 3 zawierał stada dzikich lokatorów, obdarzonych zdumiewającą ilością nóg, a w wyniku regularnego trucia uodpornionych na wszelkie zabójcze dla insektów substancje.
W porównaniu z DS nr 3, „Żaczek” wyglądał na miejsce miłe, przytulne i przyjazne studentom. Olga wspięła się wreszcie na trzecie piętro, odgarnęła włosy ze spoconej twarzy, poprawiła wrzynający się w ramię plecak i ruszyła na poszukiwanie pokoju 320, w którym miała przeżyć rozpoczynający się rok akademicki.
Przeszkadzać tylko w razie apokalipsy i tylko jeśli nikt inny nie może jej zapobiec!, przeczytała na drzwiach. Pod spodem, tym samym nieco koślawym charakterem pisma nagryzmolone było: I'm insane, what's your excuse?
Olga przygładziła włosy, co prawdopodobnie przyniosło efekt odwrotny do zamierzonego, wzięła głęboki oddech i nieśmiało zapukała.
- Otwarte! – wrzasnął żeński głos z drugiej strony, więc Olga pchnęła drzwi i weszła do pokoju.
Oczom jej ukazał się widok dość niezwykły. Środek pokoju zajmowała góra ciuchów – we wszystkich kolorach tęczy. Na wierzchu leżał plecak, z którego owe ciuchy wyraźnie przed chwilą wytrząśnięto. Oba łóżka, stojące pod ścianami, zasypane były książkami, płytami, pluszowymi miśkami i różnymi innymi przedmiotami, których przeznaczenia trudno było odgadnąć. Why so serious? pytał Joker z wiszącego na ścianie plakatu.
Najbarwniejszym akcentem całości była jednak właścicielka owego majdanu, która siedziała na parapecie, z na wpół opróżnioną butelką piwa w dłoni. Czarne włosy, każdy innej długości, sterczały jej na wesoło na wszystkie strony świata. Ubrana była w jadowicie zielone spodnie ogrodniczki, szyte na kogoś o zdecydowanie większych gabarytach. Jedna nogawka spodni sięgała jej do kolana, druga do połowy łydki, obie były na dole malowniczo wystrzępione. Z żółtej podkoszulki spojrzała na Olgę czerwona, chyba własnoręcznie malowana żyrafa, szczerząca kły w psychopatycznym uśmiechu.
- Z twojego przerażonego wzroku wnoszę, że mam to wszystko posprzątać? - zapytała dziewczyna z zabawną rezygnacją i zeskoczyła z parapetu. - Magda, trzeci rok etnologii – wyciągnęła rękę.
- Olga. Trzeci rok etnologii.
Magda podniosła jedną brew.
- Nie wiedziałam, że mamy dwie etnologie.
- Przeniosłam się z Warszawy – odpowiedziała Olga, odwracając wreszcie wzrok od przerażającej żyrafy.
- Mądra decyzja, mądra, knajpy w Krakowie są znacznie lepsze. No dobra. Muszę cię uprzedzić, że chleję, nie sprzątam, nocuję dziwnych ludzi i gadam przez sen. Poza tym jestem współlokatorką idealną. Które łóżko wolisz?
- Wszystko jedno – odparła lekko oszołomiona Olga. - Może być to.
Godzinę później ubrania Olgi znalazły się w szafie, książki na półce, a laptop na stoliku. Ułożenie rzeczy Magdy zajęło trochę więcej czasu, ale w końcu – wspólnymi siłami, ponieważ Olga miała wrażenie, że jeśli nie pomoże, to sterta kolorowych ciuchów będzie leżała na podłodze jeszcze tydzień – to również się udało. Na koniec Olga przypięła nad łóżkiem ksero portretu Camille'a Desmoulins i poczuła, że wszystko jest w porządku. Prawie jak w domu.
***
Instytut etnologii mieścił się w odrestaurowanej kamienicy na św. Anny. Olga polubiła go od pierwszego dnia, kiedy z gwarnej, pełnej ludzi uliczki weszła na zarośnięty drzewami i krzakami dziedziniec. Później okazało, że dziedziniec bywa cichy tylko o ósmej rano, ale Olga nigdy nie zapomniała tego przemożnego uczucia spokoju, ukrytego gdzieś między kamiennymi ścianami.
Magda, ziewając jak smok przedstawiała Olgę znajomym.
- Na roku jest trzydzieści osób, ale nikt normalny nie wstaje w poniedziałek na ósmą – wyjaśniła.
- A ty?
- Tylko dla doktora Kamińskiego i tylko, żeby go przekonać, że zamiast na seminarium, będę przychodzić na konsultacje o dziesiątej. Nie ma mowy, żebym wstawała o tej porze. Też do niego chodzisz?
- Nie – Olga sprawdziła plan. - Do Nowakowskiego, jutro po południu.
- Zmień sobie, Nowakowski jest słaby. I nie przychodzi na zajęcia. Ej, ale po wstawałaś, skoro nie masz zajęć?
Olga dyplomatycznie przemilczała fakt, że spać w pokoju, w którym Magda zbiera się do wyjścia, było fizyczną niemożliwością.
- Mam zajęcia – odparła zamiast tego. - Demonologię.
- Co? A, to z Werencem. Wszystkie panny z pierwszego roku się na to zapisują. Po miesiącu zostaje połowa, do egzaminu podchodzi kilka osób, a zdaje jedna. Jak potrzebujesz wyrobić punkty, to się zapisz na Kulturę starożytnych Greków, albo na Znachora. I zobacz sobie na filozofii i na religioznawstwie, czasem mają fajne monografy.
- Sprawdzę. A co jest nie tak z Demonologią?
- Poza tym, że jest w poniedziałek o ósmej rano? Werenc sprawdza obecność, zadaje w cholerę tekstów, nie przyjmuje usprawiedliwień... I ogólnie jest wredny. Chociaż ja go lubię, nawet zaczęłam na to chodzić.
- Ale?
- Mieliśmy z doktorkiem diametralnie różne podejścia do obowiązku szkolnego. Widzisz mnie, chodzącą tydzień w tydzień na zajęcia? Ale poza tym – facet jest niezły. Panny go nie lubią.
- Czemu?
- Zobaczysz – roześmiała się Magda. - Lecę na zajęcia, see you!
- Na razie.
W sali było już kilkanaście osób – prawie same dziewczyny, zauważyła Olga, sadowiąc się w najdalszym kącie. Po chwili zganiła się w myślach – miałaś już tego nie robić! Pierś do przodu i walczyć! – i nawet myślała, czy by się jednak nie przesiąść, ale w tym momencie doktor wszedł do sali i Olga poczuła, że ten właśnie najdalszy kąt jest dla niej idealnym miejscem.
Przykuwał uwagę i Olga zrozumiała, dlaczego dziewczyny masowo zapisują się na jego wykład. Był wysoki, szczupły, czarne włosy opadały mu na kark i czoło. Mógł mieć około trzydziestu – trzydziestu pięciu lat. I mógłby być przystojny, gdyby nie straszna, poszarpana blizna przez pół twarzy, sięgająca od ust po ucho.
- Dzień dobry – powiedział cichym, niskim głosem. - Nazywam się Marek Werencki. Zaczniemy od spraw organizacyjnych. Warunkiem przystąpienia do egzaminu jest obecność na wszystkich zajęciach, więc jeśli ktoś z państwa jest chorowity, to proszę sobie darować ten kurs.
Po sali przeszedł cichy szmer oburzenia, ale wykładowca zdawał się go nie słyszeć.
- Jeżeli ktoś z państwa nie ma ochoty regularnie przygotowywać się do zajęć, również proszę sobie darować ten kurs. Te zajęcia nie są łatwym sposobem na wyrobienie sobie brakujących punktów, ani na podniesienie średniej. Zwłaszcza na podniesienie średniej. Czy ktoś ma jakieś pytania?
Odpowiedziała mu cisza.
- Przedmiotem naszych zajęć będzie demonologia, przy czym, w odróżnieniu od innych wykładów, na których państwo zetknęliście się, bądź dopiero zetkniecie z tym tematem – demonologia nie przywiązana do konkretnej kultury. Zorientują się państwo, że wszelkie byty demoniczne wykazują zdumiewające podobieństwo, niezależnie, czy występują w czarnej Afryce, czy w zachodniej Europie. Oczywiście, na egzaminie będzie państwa obowiązywała dokładna wiedza na temat szczegółów, różniących nasze demony w zależności od epoki i miejsca w przestrzeni. Jak pani się nazywa? - Werencki przerwał i spojrzał na siedzącą w pierwszym rzędzie dziewczynę.
- Anna Łabędzka – odparła, odwracając się od sąsiadki.
- Proszę wyjść.
- Słucham?
- Przerwała mi pani już drugi raz. Nie sądzę, żeby te zajęcia przyniosły pani pożytek.
- Przepraszam panie doktorze – wyjąkała. - To się więcej nie powtórzy.
- Oczywiście, że nie. Nie będzie okazji.
Dziewczyna patrzyła na niego przez chwilę, jakby nie wierzyła, a potem odwróciła się gwałtownie – Olga zobaczyła półotwarte usta i zdumienie z oburzeniem wymieszane na twarzy – zarzuciła torbę na ramię i wyszła. A zaraz za nią, z gniewnie zaciśniętymi wargami wyszła dziewczyna, która siedziała obok. Trzask zamykanych drzwi zabrzmiał w uszach Olgi jak wystrzał. Werencki nawet nie drgnął.
- Proszę zrobić listę.
Kartka przechodziła z rąk do rąk i przez chwilę słychać było tylko skrzypienie długopisów i szelest papieru.
- Przypuszczam – zaczął cicho Werencki – że nikt z państwa nie wierzy w duchy, prawda? Na tych zajęciach będę oczekiwał, że zawiesicie swoją niewiarę. Większość z państwa zaczyna pierwszy rok studiów i zetknie się dopiero z ulubioną doktryną etnologów – zjawiska są prawdziwe o tyle, o ile są prawdziwe dla ludzi, którzy w nie wierzą. Więc przypomnijcie sobie czasy, kiedy wierzyliście – w upiory, wampiry, czarnego luda...
Olga była niemal pewna, że ktoś na sali wybuchnie jednak śmiechem. Wszyscy milczeli.
- Przypomnijcie sobie, jak kryliście się pod kołdrą, bojąc się wystawić palce u stóp, żeby nie chwycił ich siedzący pod łóżkiem potwór. Jak z lękiem przebiegaliście pod przejściem podziemnym, starając się nie widzieć tych oczu, które śledziły was z załomów muru. Przypomnijcie sobie ich oddechy... Przecież prawie je słyszeliście. Przypomnijcie je sobie bardzo dobrze i uświadomcie sobie, że każdy z nich, każdy z waszych lęków był prawdziwy.
Po skończonych zajęciach Olga prawie wybiegła na dziedziniec. Wydostała z torby zmaltretowaną paczkę papierosów. Zaciągnęła się głęboko. Październik był tak ciepły i słoneczny, że zdawało się, że ciągle jeszcze trwa lato, ale Olga miała gęsią skórkę na ramionach. Pod wejściem do instytutu ktoś zaparkował motocykl – ogromną, czarną jak noc Hondę Shadow. Dziewczyna odruchowo wsunęła się między drzewa.
- Hej! - Niespodziewany okrzyk Magdy sprawił, że Olga podskoczyła. - O, nieźle was nastraszył. Facet umie robić klimat, nie?
Olga pokiwała głową. O tak. Potrafił.
- Idziemy – zarządziła Magda.
- Idziemy gdzie? Strukturalizm dopiero za pół godziny.
- Nie ma dzisiaj, Malicka nie wróciła z wakacji. Poza tym, jesteś blada i się trzęsiesz, nie możesz iść na zajęcia w tym stanie. Idziemy na piwo.
- Jest wpół do dziesiątej!
- Stary Port jest już otwarty – wzruszyła ramionami Magda.
***
Marek zapiął zamek skórzanej kurtki i kopnięciem odpalił motor. Ostatni rok, ostatni rok w tym mieście i pięcioletnie wygnanie dobiegnie końca. Pięcioletnie bezsensowne wygnanie – pomyślał z irytacją. Sądząc po oburzeniu studentów na drakońskie zasady, można było się spodziewać, że na następnych zajęciach, zamiast piętnastu osób, pojawią się trzy.
Zblazowany blondyn z pierwszej ławki wyglądał, jakby przyszedł na wykład tylko po to, żeby się polansować, dwie siedzące za nim dziewczyny – tylko po to, żeby chodzić na dodatkowe zajęcia z tymże blondynem... Ruda dziewczyna z ostatniej ławki wyleciała z sali pierwsza i trzęsącymi się rękami odpalała papierosa na dziedzińcu – skoro tak ją przeraził pierwszy wykład, to na następny będzie się bała przyjść... Ostatni rok. I spokój.
Marek skręcił w Łobzowską i zjechał w podwórko. Sąsiadka spod piątki wyjrzała z okna, zwabiona rykiem silnika i spojrzała na niego z potępieniem. W klatce, jak zwykle śmierdziało kotami. W szarych murach kamienicy spała historia.
Mieszkał na strychu, prowizorycznie przerobionym na kawalerkę. Pod skośnym dachem mieścił się jeden niewielki pokój z wnęką kuchenną, w pokoju – łóżko, stół, półka z książkami i laptop. Nagrzane powietrze pachniało kurzem, mógł go zobaczyć w smudze światła, wpadającej przez okno. Miasto wąskich uliczek, szarych podwórek i kurzu. Ostatni rok.
Marek zdjął kurtkę i włączył laptopa. Potem, wieczorem będzie można iść na Błonia, przypomnieć sobie sobie przestrzeń i uderzenia wiatru na twarzy. Wieczorem, kiedy wrócą ze spacerów emeryci z pieskami i studenci z piwem. Kiedy na Błoniach będzie prawie pusto i prawie cicho. Prawie tak samo, jak w snach. Wieczorem. A na razie – trzeba popracować.
Urząd Miasta wydał zgodę na podniesienie „szkieletora” do 110 metrów,informowała Gazeta Krakowska. Inwestor zapowiada, że prace remontowe zaczną się najwcześniej wiosną...
Marek drgnął. Szczyt wąskiej, wysokiej konstrukcji na czarno białym zdjęciu ginął w gęstych, ciemnych chmurach.
***
Kiedy październik zmienił się w listopad, Olga zdała sobie sprawę, że pokochała Kraków. Wąskie uliczki, brukowane kocimi łbami, na których łamały się obcasy. Zasypane rudymi liśćmi Planty, na których trzeba było uważać na srające bez opamiętania gołębie. Pochowane w bramach knajpki i restauracyjki. A przede wszystkim Błonia – które odkryła kiedyś nocą, kiedy karaoke pod oknami wygnało ją z akademika. Więc wyszła, w dżinsach i swetrze narzuconym na nocną koszulę, nie zastanawiając się, dokąd idzie. Aby tylko nie słyszeć kolejnego brawurowego wykonania Nas nie dogoniat i wspierającej solistkę sekcji damskiej.
Magda, która tego dnia wróciła do akademika późno i chwiejnie, spała spokojnie, pochrapując lekko przez otwarte usta i żadne wokalne popisy nie zdołały jej obudzić. Olga z początku wciskała uszy w poduszkę, później wcisnęła pod poduszkę całą głowę, a potem zabrzmiało Nas nie dogoniat... i okazało się kroplą przepełniającą czarę.
Noc była jasna, a trawa pod nogami zdawała się ciągnąć bez końca. Z daleka dobiegał szum miasta, stuk ostatnich tramwajów i prawie niesłyszalne już dźwięki muzyki. Szła przed siebie, z rękami wbitymi w kieszenie dżinsów i wzrokiem utkwionym we własne czerwone trampki i może dlatego nie zauważyła przez chwilę, że nie jest sama.
***
Szukał ciszy, przestrzeni i wiatru – wszystkiego, co pomagało zapomnieć o mieście, w którym musiał przeżyć jeszcze rok, studentach, zadaniu, którego ciągle nie udało mu się wypełnić. Wszystkiego, co budziło wspomnienia innego życia, do którego tęsknił, a do którego nie mógł jeszcze wrócić, wypełnionego właśnie ciszą, przestrzenią i wiatrem. Na pewno nie szukał towarzystwa. Szczególnie własnej studentki. Tylko że dziewczyna, która wybrała się w nocy na Błonia, w koronkowej koszuli nocnej wysuwającej się spod za dużego swetra, nie miała nic wspólnego z tym cichutkim, przestraszonym stworzeniem, siedzącym zawsze w ostatniej ławce na jego wykładzie. Tamta była starannie szara i bezbarwna, gładka i nudna jak jej mocno ściągnięte włosy, co z tego, że rude, skoro uwięzione. Tamta była ukryta za zeszytem z notatkami tak dokładnie, że nie pamiętał nawet jej imienia.
Ta była wolna od czubka rozczochranej rudej głowy, aż po czubki rozwiązanych trampek. I nie była szara, choć to dziwne, bo wszystkiemu innemu księżycowe światło odebrało kolory. Miała włosy jak pożar, jak szkocka wiedźma. Może właśnie dlatego do niej podszedł.
- Dobry wieczór.
Drgnęła na dźwięk jego głosu i podniosła głowę.
- Dobry wieczór, panie doktorze – odpowiedziała powoli i ze zdziwieniem. Przypuszczał, że to było dziwne – to nocne spotkanie i to, że z nią rozmawiał, zamiast po prostu przejść obok, nie rozpoznać jej w szarym mroku.
- Późno wybrała się pani na spacer.
Uśmiechnęła się – to był spokojny, bezpieczny temat rozmowy, którą można było łatwo podjąć i łatwo skończyć, idealny temat do rozmowy ze studentką, spotkaną przypadkowo w nocy.
- Zaraz będę wracać. Karaoke pod oknami mnie przerosło – skrzywiła się zabawnie. - A tutaj jest taka cisza...
Nie lubił mówić, nie mając nie do powiedzenia, więc po prostu szedł obok, od czasu do czasu pozwalając sobie na spojrzenie i krzywy półuśmiech na zdeformowanej blizną twarzy. Dziewczyna – jak też miała na imię? - przypomniała sobie, w co jest ubrana i próbowała dyskretnie wsunąć koronkę pod sweter. Koszula wepchnięta z jednej strony, natychmiast wyłaziła z drugiej. W końcu dziewczyna złowiła jego rozbawione spojrzenie, zaczerwieniła się gwałtownie i zrezygnowała z dalszych wysiłków.
Na horyzoncie majaczyła czarna bryła kopca Kościuszki.
- Muszę wracać.
- Tak. Zmarzła pani.
- Trochę – przyznała się. - Nie przypuszczałam, że będę tu tak długo.
- Więc wracajmy. Proszę to założyć – zdjął skórzaną kurtkę i okrył jej ramiona.
- Dziękuję, ale...
- Przeziębi się pani.
Musiała naprawdę zmarznąć, bo nie protestowała więcej, tylko wsunęła ręce w za długie rękawy i zasunęła zamek.
- Dziękuję – uśmiechnęła się.
Wracali w ciszy, która nie wydawała mu się niezręczna i jej chyba też nie, sądząc po spokojnym uśmiechu.
- Dziękuję – powtórzyła jeszcze raz, już pod wejściem do Żaczka, oddając mu kurtkę i spojrzała na niego, a jej oczy w świetle latarni zalśniły szaro-zielono. Coś mu przypomniał ten kolor, coś dawno niewidzianego i potem, kiedy wracał sam na Łobzowską, próbował sobie przypomnieć, co to było i – nie potrafił. Dopiero nad ranem, kiedy już zasypiał na pachnącym kurzem strychu zobaczył pod powiekami morze, uderzające o skały Cape Wrath w pierwszych promieniach świtu – i to był właśnie ten kolor.
***
Rytm życia w pokoju 320 ustalił się szybko. Olga wstawała rano, Magda spała do południa. Olga na początku próbowała zbierać się jak najciszej, ale w końcu dała sobie spokój. Magda rzeczywiście nie była w stanie chodzić na żadne poranne zajęcia – gdyby dobry Bóg zaplanował Sąd Ostateczny na dziewiątą rano, Magda prawdopodobnie przespała by wszystko, łącznie z trąbami. Dlatego, kiedy w środę rano Olgę obudził dźwięk, jaki wydają wszystkie rzeczy, które powinny znajdować się w szafie, a właśnie gwałtownie znalazły się poza szafą, wyskoczyła z łóżka, przerażona, że zaspała na zajęcia. Budzik wskazywał szóstą rano. Wszystkie ciuchy Magdy leżały na podłodze, a sama Magda – w dżinsach, jednej skarpetce i bluzie od piżamy stała na środku pokoju i pakowała plecak.
- Boże, co się stało?
- A nic. Spadam w góry – odpowiedziała Magda beztrosko.
- W góry?
- Ostatnie chwile ładnej pogody, trzeba wykorzystać.
- Ale... w środę? A zajęcia?
- Szkoła nie zając, nie ucieknie. Wrócę... nie wiem kiedy, pewnie gdzieś za tydzień.
Magda ubrała się do końca, zgarnęła z szafki papierosy, dorzuciła do plecaka blaszany półlitrowy kubek, założyła buty, krzyknęła pa! i wyszła.
- Na razie – rzuciła Olga zamkniętym drzwiom, narzuciła szlafrok i poszła pod prysznic, zastanawiając się przy okazji, czy mogła trafić na bardziej pieprzniętą współlokatorkę. Wycierając włosy, pijąc kawę i zbierając wszystkie porozrzucane przez Magdę rzeczy, ciągle była przekonana, że jednak nie. Niemniej jednak, perspektywa tygodnia w pustym pokoju nie była tak przyjemna, jak powinna być.
Magda była koszmarną współlokatorką. Miała wrodzoną awersję do sprzątania, zmywania i prania. Olga przestała się dziwić ciuchom pod łóżkiem, w zlewie, czy w lodówce. Jedynym sposobem walki ze smutkiem, jaki Magda znała, było słuchania Rammsteinu – tak głośno, jak pozwalały na to głośniki. Szafka pod zlewem zapełniała się butelkami po piwie w iście piorunującym tempie – co prawda pracowała na to nie tylko Magda, ale również goście, którzy odwiedzali ją o najbardziej nieprawdopodobnych porach dnia i nocy.
Dlatego Olga była naprawdę zdziwiona, kiedy odkryła, że nieobecność Magdy wcale jej nie cieszy. Tym bardziej, że właśnie wtedy pojawiły się koszmary.
Wieżowiec stoi pośrodku niczego, ogromna, betonowa konstrukcja, smuga cienia rozdzielająca słoneczny świat na dwie połowy. Między pionami i poziomami czai się ciemność.
Zachodzące słońce barwi świat na różowo i fioletowo i nie wiesz już, gdzie kończą się wrzosy i zaczyna niebo. Wokół ciebie jest tylko wiatr i przestrzeń, i cisza. Pustka za tobą, pustka wokół ciebie, wiatr uderza cię w twarz, a z wiatrem niesie się krakanie kruka.
Wieżowiec zaczyna się we wrzosach, a kończy w chmurach, ciemność ma kształt kruczych skrzydeł, skrzydła uderzają o powietrze – jest ich miliony, miliony czarnych ptaków, miliony błyszczących oczu, miliony kruków wylatujących spomiędzy betonowych ścian – i wszystkie lecą prosto na ciebie. Widzisz ich ostre dzioby. Celują prosto w twoje oczy.
Kopyta czarnych koni biją o ziemię, a może o niebo, bo przecież nie wiesz, gdzie jest granica między jednym a drugim. Jeźdźcy mają płaszcze w kolorze kruczych skrzydeł, jeźdźcy mają błyszczące oczy kruków, a pierwszy z nich ma twarz przeciętą blizną, od ust aż po ucho.
Kopyta biją o ziemię, a może o powietrze, czarny płaszcz pachnie dymem, końską sierścią i trochę, prawie niezauważalnie – skórą. Czujesz jego szorstkość na policzku i dłoniach. I czujesz też – bicie serca.
W pokoju było szaro. Olga leżała przez chwilę z otwartymi szeroko oczami, patrząc na zaścielone łóżko Magdy. Spojrzała na telefon – zegar pokazywał trzecią w nocy. Spojrzała w okno i zrozumiała, dlaczego jest tak jasno. Drzewa, latarnie i odległe Błonia pokrywały się powoli gęstym, miękkim śniegiem.
II. Zima
Zima dzieli istnienia na czarne i białe,
Zimą ciało ogrzejesz tylko innym ciałem,
Paleniska buzują, ciemnieją kominy,
Gęsim puchem piernaty wabią i pierzyny.
Trzej Królowie przybędą Panu bić pokłony,
Złożą dary bogate na wiechciu ze słomy,
Już lat dwa tysiące powraca to święto,
Więc skąd nad stołami milczące memento?
- Bo za oknem śnieżyca, chichoty i wycie,
Przed którymi na próżno chowamy się w życie.
Ten niepokój dopadnie nas zawsze i wszędzie -
Pamiętamy, co było
Więc wiemy - co będzie.
Zimowy Kraków tylko z daleka był piękny jak świąteczna pocztówka. Z bliska był szary, a w pryzmach brudnego śniegu czaił się smutek. Magda wróciła – tuż przed świętami, brudna, mokra i bez pieniędzy. Przez kilka dni z pokoju 320 dobiegała tylko muzyka We are living in America, a Olga musiała się odzwyczaić od sprawdzania każdego wieczoru, czy coś nie czai się pod łóżkiem.
- Werencki szkodzi ci na mózg – stwierdziła Magda, kiedy zobaczyła to pierwszy raz i oczywiście natychmiast zaciągnęła Olgę na piwo.
Olga próbowała opowiadać, ale w zadymionym, tętniącym muzyką wnętrzu Starego Portu demony nie chciały być aż tak straszne. Może dlatego tak lubiła tam chodzić. I kiedy wracała do akademika, lekko chwiejnym krokiem, słuchając jak Magda narzeka na podstępne, krzywe chodniki, zupełnie zapominała o wszystkim, co czaiło się pod łóżkiem. Przypominały jej tylko sny, w których coraz częściej pojawiał się wieżowiec i niekończące się wrzosowiska pod końskimi kopytami. I człowiek w czarnym płaszczu, z blizną na twarzy – jedyny fragment snów, o którym nie była w stanie Magdzie opowiedzieć. Tłumaczyła sobie, że po prostu się wstydzi – ostatecznie sny o własnym wykładowcy są dość niepoważne, prawda?
***
Odchodząc, zabierz mnie. Proszę, weź mnie też dobiegało zza drzwi pokoju i Olga lekko się zaniepokoiła. Magda siedziała przy laptopie, z głową przechyloną na oparcie krzesła, w swojej ulubionej koszulce z żyrafą i z paznokciami pomalowanymi każdy na inny kolor i płakała – bez dźwięku, tylko łzy płynęły jej strumieniem spod przymkniętych powiek. Z winampa leciała zapętlona Republika.
- Magda?
- Ty tylko zimowy dół – mruknęła Magda. - Nie zwracaj uwagi.
Olga próbowała, ostatecznie łatwiej było się skupić, słuchając Rebubliki, niż Rammsteinu – ale zwinięta przy laptopie figurka koleżanki nie dawała jej spokoju. Tym bardziej, że „zimowy dół” nie minął ani w piątek, ani w sobotę, ani w niedzielę, które Olga spędziła zagrzebana w książkach, a Magda – płacząc przy ciągle tej samej piosence.
- Przeczytam ci coś fajnego, chcesz? - Magda nie odpowiedziała, ale Olga nie czekała na pozwolenie. - Hurbóż to taki strach, podobny do kota, który dusi człowieka. Lezie od dźwierzy, włazi na nogi i coraz wyżej, do piersi przylega i dusi; takie jak kot mięciutkie i tak łapy położy na piersiach. A czasem ten hurbóż i konia przylegnie, grzywę mu popląta, pochemra. *
- Kolberg? Znam to – Magda odwróciła się od laptopa. - Najlepszy jest błądzoń.
Olga z ulgą zauważyła, że na twarzy koleżanki pojawił się cień uśmiechu. I wyłączyła winampa.
- Błądzoń to jest diabeł, obłęd, który wracających nocą (z karczmy) napotyka i na manowce prowadzi – przeczytała. - Rzeczywiście, pasuje do ciebie.
- Wiesz, że w Bieszczadach są takie miejsca, gdzie on musi być? Takie drogi, po których chodziłam milion razy i powinnam trafiać z zamkniętymi oczami, a zawsze się gubię, bo skręcam w inną stronę?
- Po zajęciach Werenca jestem gotowa uwierzyć we wszystko – mruknęła Olga.
- Przeczytaj coś jeszcze – zażądała Magda.
- Okej, Propastnyk jest romantyczny. Propastnyk po świecie chodzić nie może i nikt go nigdy nie widział; z tuczą on chyba przelatuje, ze złą chmurą nadchodzi albo z wiatrem leci. Wówczas, gdy wiatr wielkie koła kręci, lub wodę wypija z rzek, propastnyk na człowieka zastawia sidła. Biada temu, kto wstąpi w to miejsce nieczyste, przepadł na wieki; uratować się może, gdy w pierwszej chwili przeżegna się lub wypowie słowa odganiające wszystko złe: „Cur – pek, >szczezaj< duchu nieczysty!” Propastnyk z gór sprowadza burzę na pola zasiane, na sioła zielone: on to gradem niszczy zboża a piorunem zabija ludzi i bydło lub pali chałupy.
- Faktycznie, romantyczny jak diabli – mruknęła Magda drwiąco.
- No, a nie? Nikt go nigdy nie widział, z wiatrem koła kręci... Jak Dziki Gon! Full romantyzm.
- To Werencki tak ci się rzucił na głowę, czy etnologia w całości? - zainteresowała się Magda. - W tej chwili jestem gotowa dyskutować tylko o symbolach fallicznych, masz tam jakieś?
- Chwilowo brak. Mam jeszcze upirza, mamuny i miawki.
- Nie chcę. Chodźmy na piwo.
Olga zawahała się. Chodzenie z Magdą na piwo w niedzielę wieczór musiało skończyć się kacem w poniedziałek rano, a kac na zajęciach Werenckiego był niewskazany. Z drugiej strony – demony sanocko-krośnieńskie prawie już umiała na pamięć, więc może i na kacu sobie poradzi, a Magda powinna wreszcie wstać od tego laptopa...
***
W taki wieczór, chłodny i mglisty, nie chciało się ani wychodzić, ani siedzieć na niedogrzanym strychu. Nie chciało się nic – i chyba właśnie dlatego Marek wyszedł, żeby uciec od tego niechcenia. Na ulicach było pusto, a mgła zmiękczała światło latarni i Marek nie wiedział dobrze, dokąd idzie, aż znalazł się na Jabłonowskich i nawet nie bardzo się zdziwił. Stary Port był miejscem dla ludzi, którzy tęsknili – niektórzy za morzem, niektórzy za górami, ale wszyscy za wiatrem i przestrzenią. I wszyscy prędzej czy później trafiali tu, gdzie nie było ani wiatru, ani przestrzeni, tylko duszący dym papierosów, muzyka, która rozgrzewała krew i ludzie, którym nie trzeba było nic tłumaczyć.
Barman rozpoznawał już faceta z blizną na twarzy, który siadał przy barze i milczał, jakby na kogoś czekał, chociaż nikt nigdy nie przychodził. I tym razem też rozpoznał i nawet nie pytając zaczął nalewać piwo, a Marek zapalił papierosa i zagapił się przed siebie, jak zawsze. Odwrócił się dopiero, kiedy od niedomkniętych drzwi powiadało chłodem i wilgocią. I wtedy dopiero zobaczył swoją studentkę, zagadaną i roześmianą nad kuflem piwa.
Nie wiedział, skąd się wzięła nagła irytacja. Olga – teraz już pamiętał jej imię, na kursie zostało mu w końcu tylko sześć osób – podniosła głowę i pozdrowiła go uśmiechem i skinieniem głowy, a irytacja jeszcze wzrosła. Marek dopił piwo i wyszedł na ciemne, zasypane śniegiem Planty i ruszył do domu. I ciągle był zły, nawet kiedy już znalazł się na swoim strychu, nawet zasypiając.
***
Wieżowiec nie ma ani fundamentów, ani dachu, łączy wrzosy z niebem jak przeklęte axis mundi – a krucze skrzydła biją powietrze, a krucze oczy błyszczą żądzą krwi. I nie możesz się ruszyć, nie możesz ani krzyczeć, ani uciekać, tylko patrzeć – szeroko rozwartymi oczami – na chmurę czarnych skrzydeł.
Olga obudziła się bardziej zmęczona, niż się położyła. Bolała ją głowa, a serce ciągle za mocno tłukło się pod żebrami i po raz pierwszy przyszło jej do głowy, żeby po prostu nie iść na Demonologię, darować sobie ten cholerny kurs i te cholerne sny, które stawały się coraz bardziej realne i coraz trudniej było się z nich obudzić.
Prysznic, kawa i tabletki przeciwbólowe pomogły tylko trochę i Olga pobiegła na zajęcia nadal półprzytomna, w niedopiętym płaszczu i z nieułożonymi włosami.
- Mieli państwo do przeczytania Kolberga. Proszę mi opowiedzieć o sanocko-krośnieńskich demonach. Pani Mikołajczyk.
Olga skrzywiła się lekko. Bół głowy ciągle się nasilał i marzyła tylko o tym, żeby pójść do akademika i jeszcze chwilę się przespać.
- Są to demony z pogranicza kultury polskiej i rusińskiej – zaczęła cicho. - Głównie bieszczadzkie i beskidzkie...
- Tego można się domyślić z tytułu – rzucił Werencki. - Mam nadzieję, że piwko nie było ważniejsze niż lektura?
Olga spojrzała na niego ze zdziwieniem. Owszem, bywał złośliwy... ale do tej pory nie była to złośliwość bezpodstawna. Ani skierowana na nią.
- Propastnyk jest demonem powiązanym z wiatrem, deszczem, burzą i gradem. Nie ma swojej postaci, bo nikt go nigdy nie widział. Wiadomo, że zastawia sidła na ludzi i że odpowiada za pożary i gradobicia...
- Powtarza się pani. Proszę się przygotowywać do zajęć, jeśli chce pani skończyć kurs. Panie Górski, proszę porównać propastnyka do innych znanych panu demonów.
Olga przygryzła usta. Zawsze przygotowywała się do tych zajęć, często kosztem innych – i w tym momencie miała dławiące poczucie niesprawiedliwości. Marcin sprawnie zreferował podobieństwa propastnyka do planetników i paru innych straszydeł, jakkolwiek nie przyszedł mu do głowy Dziki Gon, Aneta z inwencją opisała błądzonia - licho złośliwe, co się na rozdrożach czai i pijanego chłopa, miast do domu, z karczmy na manowce prowadzi – i nawet dodała kilka krążących po Bieszczadach historii na jego temat. A Olga całe zajęcia przesiedziała, słuchając jednym uchem i żałując, że w ogóle przyszła, zamiast, jak Magda, spać do dziesiątej.
Po zajęciach zebrała swoje rzeczy i poszła prosto do Żaczka, rezygnując ze strukturalizmu, na którym i tak nigdy nie było nic ciekawego. Magda też darowała sobie ćwiczenia, Olga zastała ją w akademiku, oglądającą po raz setny swój ulubiony serial o nastoletnich wampirach. Przynajmniej nie było Republiki.
- Jak tam? Jakoś blado wyglądasz.
- Werencki był dzisiaj... wredny.
- Zawsze jest wredny, dzisiaj się przejęłaś?
- Dla mnie nie był – mruknęła Olga cicho.
- Takie buty... Stara, wszystkie laski się w nim kochają, ty też? Na głowię upadłaś? Facet jest złośliwym, wrednym starym kawalerem, związkofobem, czy jak to się modnie nazywa... Umów się z Mirkiem, czy z kimkolwiek innym, jeśli masz potrzebę i daruj sobie Werenca.
- Nie mamy na roku żadnego Mirka – zdziwiła się Olga.
- Boże, kobieto, czy faceci kończą się na naszym roku? Dzięki Bogu – nie, bo ludzkość by wymarła. Mirek jest na czwartym... i za każdym razem, jak cię widzi, zaprasza cię na kawę. Naprawdę go nie zauważyłaś?
- Jakoś nie – przyznała Olga.
- Biedaczek. No to może z kimś innym?
- E. Faceci są beznadziejni – powtórzyła ulubioną doktrynę Magdy z nadzieją, że na tym rozmowa się skończy.
- Są. Ale to nie powód, żeby wybierać tego najbardziej beznadziejnego – mruknęła Magda. - Kiedy jedziesz na święta?
- Bo ja wiem? W czwartek?
- W samą Wigilię? Zgłupiałaś, jutro już prawie nikogo nie będzie, a w środę nie ma zajęć. Ja spadam jutro rano.
- Może masz rację. Może też jutro pojadę.
Pojechała oczywiście, bo nie chciała zostać sama. Nie była w domu przez cały semestr, do Gdańska było za daleko, żeby jeździć na dwa dni.
Przy sprzątaniu, pieczeniu i gotowaniu udało jej się zapomnieć o koszmarach – bo jakież koszmary mogą być ważne, kiedy Bóg się rodzi, a moc truchleje? I tylko o jednym nie udało się zapomnieć – ani przy Wigilii, ani po pasterce, ani nawet na Sylwestrze, chociaż piła i tańczyła do upadłego – tej zjadliwej, niesprawiedliwej złośliwości w niskim, męskim głosie. I w końcu była zadowolona, że wraca do Krakowa i że te wszystkie święta wreszcie się skończą, bo miała już serdecznie dość odpowiadania na pytania – dlaczego jesteś smutna?
W końcu nawet pusty pokój w akademiku przywitała z pewną ulgą – Magdy oczywiście nie było i należało przypuszczać, że żadna zbliżająca się sesja nie skróci jej pobytu w górach – i tylko sprawdziła na wszelki wypadek, czy pod łóżkiem nic się nie czai.
Przedsesyjny szturm na biblioteki jeszcze się nie zaczął i Olga spokojnie wypożyczyła sobie lektury potrzebne na następną Demonologię, co prawda przyrzekając sobie, że jeśli na zajęciach znowu wydarzy się coś nieprzyjemnego, to będą to ostatnie zajęcia, na które ona, Olga pójdzie. Od razu też wzięła kilka książek na egzaminy. Bez Rammsteinu, Rebubliki i wiecznego ...