Cussler Clive - Zaginione miasto, Książki, Cussler Clive
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
1
Clive Cussler
Paul Kemprecos
ZAGINIONE MIASTO
Przekład Maciej Pintara
AMBER
Tytuł oryginału LOST CITY
Redaktorzy serii
MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna KRZYSZTOF BEREZA
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
KAMILA GONTARZ JOLANTA KUCHARSKA
Ilustracja na okładce CRAIGWHITE
Copyright © 2004 by Sandecker, RLLLP.
By arrangement with Peter Lampack Agency, Inc.
For the Polish edition Copyright © 2004 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-2083-1
2
Powieści CLIVE'A CUSSLERA w Wydawnictwie Amber:
AFERA ŚRÓDZIEMNOMORSKA
ATLANTYDA ODNALEZIONA
BŁĘKITNE ZŁOTO
CERBER
CYKLOP
LODOWA PUŁAPKA
NA DNO NOCY
ODYSEJA TROJAŃSKA
OGNISTY LÓD
OPERACJA „HF”
PODWODNI ŁOWCY
PODWODNI ŁOWCY 2
PODWODNY ZABÓJCA
POTOP
SAHARA
SKARB
SMOK
VIXEN03
WAŻ
WIR PACYFIKU
WYDOBYĆ „TITANICA”
ZABÓJCZE WIBRACJE
ZAGINIONE MIASTO
ZŁOTO INKÓW
ZŁOTY BUDDA
3
Prolog
Alpy Francuskie, sierpień 1914
Wysoko nad majestatycznymi ośnieżonymi górami Jules Fauchard walczył o życie. Kilka
minut wcześniej jego samolot uderzył w niewidzialną ścianą powietrza z taką siłą, że pilotowi
zadzwoniły zęby. Teraz wznoszące się i opadające prądy miotały lekką maszyną jak
latawcem na sznurku. Fauchard zmagał się - i to skutecznie - z przyprawiającymi o mdłości
turbulencjami. Nauczyli go tego francuscy instruktorzy latania. W końcu wydostał się z
niebezpiecznego rejonu i zaczął rozkoszować spokojnym powietrzem. Nie zdawał sobie
sprawy, że mogło go to zgubić.
Kiedy już ustabilizował lot samolotu, uległ najbardziej naturalnemu odruchowi - zamknął
zmęczone oczy. Powieki zatrzepotały i opadły, jakby były z ołowiu. Umysł podryfował w
mroczną sferę zupełnej obojętności. Broda osunęła mu się na pierś. Palce rozluźniły chwyt na
drążku sterowym. Mała czerwona maszyna zachwiała się pijacko wperte de vitesse - utracie
kierunku, jak to nazywali francuscy piloci - i przechyliła się na skrzydło w preludium
korkociągu.
Na szczęście ucho wewnętrzne Faucharda wyczuło zmianę równowagi i w jego
drzemiącym mózgu odezwał się alarm. Poderwał głowę, ocknął się i jeszcze otępiały usiłował
oprzytomnieć. Spał zaledwie kilka sekund, ale przez ten czas samolot znacznie stracił
wysokość i omal nie wpadł w strome nurkowanie. Krew pulsowała Fauchardowi w skroniach,
serce waliło, jakby miało wyskoczyć z piersi.
We francuskich szkołach latania uczono przyszłych pilotów, żeby dotykali sterów tak
lekko jak pianista klawiatury fortepianu. Godziny ćwiczeń przydały się teraz Fauchardowi.
Przestawił stery delikatnie, żeby nie przesadzić z kontrą, i ostrożnie wypoziomował.
Zadowolony z udanego manewru wypuścił ustami wstrzymywane powietrze i wziął głęboki
oddech. Arktyczne zimno zakłuło go w płuca jak odłamki szkła.
Ostry ból wyrwał go z letargu. Rozbudził się zupełnie i przywołał w myślach magiczną
formułę, która wzmacniała jego determinację podczas tej desperackiej misji. Zmarznięte
wargi odmówiły posłuszeństwa, gdzieś w głębi siebie usłyszał wyraźnie słowa. Jeśli
zawiedziesz, zginą miliony.
Zacisnął zęby utwierdzony w swym postanowieniu. Starł szron z gogli i wyjrzał z
kokpitu. Alpejskie powietrze było przejrzyste jak czysty kryształ i nawet najbardziej odległe
szczegóły krajobrazu rysowały się bardzo wyraźnie. Rzędy ostrych szczytów górskich
ciągnęły się aż po horyzont. Na zielonych zboczach dolin przycupnęły maleńkie wioski. Białe
pierzaste obłoki przypominały stosy świeżo zebranej bawełny. Niebo miało intensywną
błękitną barwę. Zachodzące letnie słońce różowiło śnieg na wierzchołkach gór.
Fauchard chłonął zaczerwienionymi oczami piękno krajobrazu i nasłuchiwał warkotu
osiemdziesięciokonnego czterosuwowego silnika Gnomę, który napędzał samolot Morane-
Saulnier N. Wszystko grało. Silnik pracował jak przed jego drzemką, która o mały włos nie
pociągnęła za sobą fatalnych skutków. Fauchard uspokoił się, ale zdarzenie zachwiało jego
pewnością siebie. Ku własnemu zdumieniu zdał sobie sprawę, że doznał nieznanego mu
dotąd uczucia. Tak, to był strach. Nie przed śmiercią, lecz przed porażką. Wbrew jego
żelaznej woli, bolące mięśnie przypominały mu, że jest człowiekiem z krwi i kości jak
wszyscy inni.
Odkryty kokpit ograniczał ruchy, a w dodatku Fauchard miał na sobie skórzany płaszcz
na futrze, pod nim gruby golf z szetlandzkiej wełny i długie kalesony. Szyję osłaniał mu
wełniany szalik, głowę i uszy skórzana pilotka. Dłonie były chronione przez ocieplane
skórzane rękawice, a nogi przez futrzane buty wysokogórskie z dobrej skóry. Mimo stroju
4
polarnika Faucharda przenikało lodowate zimno, które osłabiało jego czujność. Sytuacja była
niebezpieczna. Lot trudnym w pilotowaniu morane-saulnierem wymagał pełnej koncentracji.
Czując narastające zmęczenie, Fauchard za wszelką cenę starał się zachować przytomność
umysłu z charakterystycznym dla niego, nieugiętym uporem, dzięki któremu stał się jednym z
najbogatszych przemysłowców świata. O tym, że jego determinacja nie osłabła, świadczyło
spojrzenie twardych szarych oczu i wysunięty do przodu podbródek. Fauchard miał orli nos i
z profilu przypominał te drapieżne ptaki, których głowy widniały w jego herbie rodowym
wymalowanym na ogonie samolotu. Zmusił zdrętwiałe wargi do ruchu. Jeśli zawiedziesz,
zginą miliony.
Zamiast donośnego głosu, który wzbudzał lęk w europejskich ośrodkach władzy, z jego
ust wydobył się skrzek. Ryk silnika i szum powietrza przepływającego wzdłuż kadłuba
zagłuszył ten żałosny dźwięk. Ale Fauchard uznał, że należy mu się nagroda. Sięgnął do
cholewy buta i wyciągnął srebrną piersiówkę. Otworzył ją z trudem, bo przeszkadzały mu
grube rękawice, i wypił łyk. Wysokoprocentowy sznaps z winogron uprawianych w jego
posiadłości był prawie czystym alkoholem. Miłe ciepło rozeszło mu się po gardle.
Pokrzepiony poprawił się na siedzeniu, poruszył palcami rąk i nóg i pochylił do przodu.
Gdy krew znów dopłynęła do kończyn, pomyślał o gorącej szwajcarskiej czekoladzie i
topionym serze czekających na niego po drugiej stronie gór. Grube wargi pod gęstymi
wąsami wykrzywiły się w ironicznym uśmiechu. Był jednym z najbogatszych ludzi na
świecie, a cieszył się na myśl o posiłku wieśniaka. A co tam.
Pogratulował sobie w duchu. Był skrupulatnym człowiekiem, starannie zaplanował
ucieczkę i wszystko działało jak w zegarku. Od dnia, w którym przedstawił swoje poglądy
przed radą familijną, rodzina miała go na oku. Kiedy zastanawiali się, co z nim zrobić,
zniknął. Odwrócił ich uwagę i dopisało mu szczęście.
Udawał, że za dużo wypił, i powiedział swojemu lokajowi, opłacanemu przez rodzinę, że
idzie spać. Gdy wszędzie wokoło zapadła cisza, wymknął się z sypialni, a potem z zamku i
dotarł do miejsca w lesie, gdzie zawczasu ukrył rower. Z drogocennym ładunkiem w plecaku
dojechał przez las na lotnisko. Tam czekał już jego samolot zatankowany i gotowy do lotu.
Fauchard wystartował o świcie i dwa razy lądował w odludnych miejscach, żeby wziąć
paliwo dostarczone przez jego najbardziej lojalnych służących.
Opróżnił piersiówkę, po czym zerknął na kompas i zegar w kokpicie. Leciał właściwym
kursem i miał tylko kilka minut spóźnienia. Niższe szczyty wyłaniające się przed nim
wskazywały, że zbliża się do celu długiej podróży. Wkrótce powinien być w Zurychu.
Zastanawiał się, co powie papieskiemu emisariuszowi. Nagle wydało mu się, że z prawej
strony poderwało się do lotu stado spłoszonych ptaków. Spojrzał w tamtym kierunku i
zobaczył ze zgrozą, że to strzępy poszycia samolotu. W skrzydle widniała
kilkunastocentymetrowa dziura. Mogło być tylko jedno wyjaśnienie - ktoś do niego strzelał, a
ryk silnika zagłuszył huk broni.
Instynktownie przechylił maszynę w lewo, potem w prawo. Skręcał jak jaskółka.
Rozejrzał się po niebie i zauważył sześć dwupłatowców. Leciały pod nim w szyku delta. Z
niezwykłym spokojem Fauchard zgasił silnik, jakby zamierzał podejść do lądowania bez
napędu jak szybowiec.
Morane-saulnier runął w dół niby kamień.
W normalnych okolicznościach byłby to manewr samobójczy, wystawiłby go na ogień
przeciwników. Ale Fauchard rozpoznał atakujące go dwupłatowce, aviatiki. Francuskiej
konstrukcji budowane w Niemczech, napędzane rzędowymi silnikami mercedesa.
Wykorzystywano je głównie jako samoloty rozpoznawcze. Co ważniejsze, karabin
maszynowy zamontowany przed strzelcem pokładowym pozwalał na prowadzenie ognia
tylko do góry. Po kilkuset metrach opadania Fauchard znalazł się za szykiem aviatików.
Wziął na cel najbliższą maszynę i nacisnął spust. Zaterkotał karabin maszynowy Hotchkiss i
5
pociski smugowe trafiły w ogon przeciwnika. Z ostrzelanego samolotu buchnął dym i kadłub
stanął w płomieniach.
Aviatik zaczął opadać długą spiralą ku ziemi. Kilkoma następnymi seriami Fauchard
strącił drugą maszynę z taką łatwością, jakby był myśliwym polującym na bezbronne
bażanty.
Zestrzelił dwa samoloty tak szybko, że pozostali piloci zorientowali się w sytuacji dopiero
wtedy, gdy zobaczyli smugi czarnego dymu za spadającymi maszynami. Wzorowy, równy
szyk się rozsypał.
Fauchard przerwał atak. Przeciwnicy się rozproszyli i element zaskoczenia, działający na
jego korzyść, zniknął. Poderwał maszynę stromo do góry. Przeleciała trzysta metrów, po
czym zniknęła w rozległej chmurze.
Kiedy szara mgła ukryła jego samolot przed wrogami, Fauchard wyrównał lot i sprawdził
uszkodzenie. Tak wiele tkaniny poszycia zostało zerwane, że odsłonił się drewniany szkielet
skrzydła. Fauchard zaklął pod nosem. Miał nadzieję, że gdy wyskoczy z chmury, ucieknie
aviatikom, wykorzystując większą szybkość swojej maszyny. Ale uszkodzenie skrzydła
odebrało mu ten atut.
Skoro nie mógł uciec, musiał walczyć.
Przeciwnicy mieli przewagę liczebną i ogniową, ale Fauchard leciał jednym z najbardziej
niezwykłych samolotów swoich czasów. Morane-saulnier, pierwotnie maszyna wyścigowa,
był trudny w pilotowaniu, ale nieprawdopodobnie zwrotny. Reagował na najlżejsze
dotknięcie sterów. W epoce, gdy większość samolotów miała co najmniej podwójne skrzydła,
morane-saulnier był jednopłatowcem. Jego długość od stożkowego kołpaka śmigła do
trójkątnego statecznika pionowego wynosiła tylko sześć metrów i siedemdziesiąt
centymetrów, ale dzięki urządzeniu, które miało dokonać przełomu w walce powietrznej, był
niezwykle groźny.
Saulnier opracował mechanizm synchronizujący, który umożliwiał prowadzenie ognia z
karabinu maszynowego przez śmigło. System wyprzedzał nową broń, strzelającą czasami
nieregularnie, a ponieważ amunicja mogła spowodować przerwanie ognia, łopaty śmigła były
chronione przed zabłąkanymi pociskami przez metalowe deflektory.
Fauchard przygotował się do walki. Sięgnął pod siedzenie i dotknął palcami zimnego
metalu kasetki pancernej. Obok niej leżał worek z purpurowego aksamitu. Fauchard
wyciągnął go i położył na udach. Sterując kolanami, wyjął z worka stalowy hełm rycerski i
przesunął palcami po rzeźbionej powierzchni. Metal był lodowato zimny, ale zdawał się
promieniować ciepłem, które rozchodziło się po całym ciele Faucharda.
Włożył hełm na głowę. Pasował doskonale na skórzaną pilotkę i był idealnie wyważony.
Wyglądał niezwykle. Zasłona hełmu miała kształt ludzkiej twarzy, wąsy i orli nos
przypominały wąsy i nos Faucharda. Ale ograniczała widoczność, podniósł ją więc na czoło.
Snopy promieni słonecznych zaczęły przenikać przez osłaniającą go chmurę. Przeleciał
przez jasne pasma rozświetlające jej brzegi i znalazł się w pełnym blasku dnia.
Aviatiki krążyły poniżej jak stado głodnych rekinów wokół tonącego statku. Ich piloci
zauważyli morane'a i dwupłatowce zaczęły się wznosić.
Prowadzący aviatik przemknął pod samolot Faucharda i zbliżył się tak, że miał go już w
zasięgu ognia. Fauchard szarpnął mocno pas bezpieczeństwa, żeby się upewnić, czy jest
ciasno zapięty. Potem poderwał maszynę i wykonał szeroką pętlę.
Zwisał z kokpitu głową w dół i dziękował w duchu francuskiemu instruktorowi za to, że
nauczył go tego uniku. Dokończył manewr, wyrównał lot i znalazł się za aviatikami.
Otworzył ogień do najbliższego samolotu, ale przeciwnik znurkował pod stromym kątem.
Fauchard siedział mu na ogonie i czuł przyjemny dreszcz podniecenia, że jest myśliwym,
a nie zwierzyną. Aviatik wyrównał lot i skręcił ostro, by podejść do Faucharda od tyłu.
Mniejszy samolot z łatwością dotrzymał mu kroku.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]