Cussler Clive - Podwodny zabójca, Książki, Cussler Clive

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Clive Cussler & Paul Kemprecos

Podwodny zabójca

Serpent

Przełożył: Maciej Pintara

Wydanie oryginalne: 1999



Wydanie polskie: 2003

Prolog I

Na zachód od Wysp Brytyjskich, rok 1515

Diego Aguirrez obudził się z niespokojnego snu z wrażeniem, że po twarzy przebiegł mu szczur. Wysokie czoło miał mokre od zimnego potu, serce mu waliło. Wsłuchiwał się w chrapanie swojej śpiącej załogi i plusk małych fal, uderzających o drewniany kadłub. Wszystko było w porządku. A mimo to nie mógł się pozbyć niepokoju i uczucia, że w mroku czai się niebezpieczeństwo.

Wygramolił się z hamaka, zarzucił na opalone ramiona gruby wełniany koc i wspiął się na zasnuty mgłą pokład. W przyćmionym blasku księżyca solidnie zbudowana karawela lśniła, jakby utkano ją z pajęczej nici. Aguirrez podszedł do skulonej postaci obok żółtej plamy światła lampy oliwnej.

- Dobry wieczór, kapitanie - odezwał się marynarz trzymający wachtę.

- Dobry wieczór - odrzekł Aguirrez. - Wszystko w porządku?

- Tak jest. Ale wciąż nie ma wiatru.

Aguirrez zerknął w górę na widmowe maszty i żagle.

- Nadejdzie. Czuję to.

- Tak jest - odparł marynarz i ziewnął mimo woli.

- Zejdź na dół i prześpij się trochę. Zastąpię cię.

- Moja wachta skończy się dopiero z następnym odwróceniem klepsydry.

Kapitan przestawił klepsydrę, stojącą obok lampy.

- Już się skończyła.

Marynarz podziękował i powlókł się do kwater załogi. Kapitan zajął jego miejsce na wysokiej prostokątnej rufie. Spojrzał na południe i wpatrzył się w gęstą mgłę. Unosiła się nad wodą niczym para, morze było gładkie jak lustro. Aguirrez nadal tkwił na posterunku, gdy wzeszło słońce. Oliwkowoczarne oczy bolały go ze zmęczenia i były zaczerwienione, koc przesiąkł wilgocią. Z właściwym sobie uporem nie zwracał na to uwagi i spacerował tam i z powrotem po mostku jak tygrys w klatce.

Był Baskiem, mieszkańcem skalistych gór między Hiszpanią i Francją. Lata na morzu wyostrzyły mu instynkt i nie lekceważył go. Baskowie byli najlepszymi żeglarzami na świecie. Ludzie tacy jak Aguirrez regularnie zapuszczali się na wody, które bardziej bojaźliwi marynarze omijali w obawie przed wężami morskimi i wielkimi wirami. Miał krzaczaste brwi, duże odstające uszy, długi prosty nos i podbródek niczym półka skalna. Wiele lat później naukowcy zasugerują, że grube rysy twarzy Basków mogą świadczyć o ich pochodzeniu w linii prostej od człowieka z Cro-Magnon.

W szarym świetle przedświtu pojawiła się załoga. Marynarze ziewali, przeciągali się i zabierali powoli do pracy. Kapitan ciągle jeszcze nie chciał zejść z mostka. I okazało się, że miał rację. W pewnym momencie przekrwionymi oczami dostrzegł jakiś błysk za grubą zasłoną mgły. Trwało to tylko moment, ale Aguirrez poczuł dziwną mieszaninę ulgi i strachu.

Serce zabiło mu szybciej. Uniósł mosiężną lunetę, zawieszoną na szyi. Rozciągnął ją na całą długość, zmrużył jedno oko, a drugie przyłożył do okularu. Najpierw widział w powiększeniu tylko szary wał mgły, skłębionej na styku z morzem. Przetarł oczy rękawem, zamrugał powiekami i ponownie uniósł lunetę. Znów nic nie zobaczył. Pomyślał, że była to tylko gra światła.

Nagle dostrzegł jakiś ruch. Z mgły wyłonił się ostry kształt. Przypominał dziób drapieżnego ptaka, badającego otoczenie. Potem ukazał się cały statek. Czarny smukły kadłub wystrzelił naprzód, sunął wolno przez kilka sekund, potem znów przyspieszył. Pojawiły się dwa następne statki. Ślizgały się po gładkiej powierzchni morza jak gigantyczne owady wodne. Aguirrez zaklął cicho.

Galery wojenne.

Słońce odbijało się w mokrych wiosłach, które rytmicznie zanurzały się w wodzie. Każdy ich ruch szybko przybliżał smukłe okręty bojowe do żaglowca.

Aguirrez przyglądał się im okiem doświadczonego budowniczego statków. Prawdziwe charty morskie, zdolne rozwijać dużą szybkość na krótkich odcinkach. Bojowe okręty, skonstruowane przez Wenecjan i używane przez wiele krajów europejskich.

Każdą galerę napędzało sto pięćdziesiąt wioseł, w trzech rzędach po dwadzieścia pięć z każdej burty. Niski, płaski kadłub miał niespotykany dotąd opływowy kształt. Z tyłu wyginał się wdzięcznie do góry ku nadbudówce mostka kapitańskiego. Wydłużony dziób nie służył już za taran, jak w dawnych czasach. Teraz umieszczone były na nim działa.

Z pojedynczego masztu blisko rufy zwisał mały trójkątny żagiel łaciński, ale szybkość i manewrowość zapewniały galerze ludzkie mięśnie. Hiszpańskie sądy zapewniały stały dopływ galerników, skazanych na śmierć przy ciężkich, dziesięciometrowych wiosłach. Po corsii, wąskim pomoście między dziobem i rufą, chodzili nadzorcy i popędzali wioślarzy groźbami i uderzeniami biczów.

Aguirrez wiedział, jak wielką ma przeciwko sobie siłę ognia. Galery były niemal dwukrotnie dłuższe od jego pękatej, dwudziestoczterometrowej karaweli. Zwykle miały na pokładzie pięćdziesiąt jednostrzałowych, gładkolufowych arkebuzów, ładowanych od przodu. Na ich dziobowych platformach artyleryjskich montowano moździerze nazywane bombardami. Umieszczano je z prawej strony, co pozostało z czasów, kiedy strategia walki morskiej polegała głównie na taranowaniu przeciwnika.

Galera przypominała mocny okręt grecki, jakim Odyseusz przepłynął z wyspy czarodziejki Kirke do kraju cyklopów, karawela natomiast była statkiem przyszłości. Szybka i zwrotna mogła żeglować po wodach całego świata. Łączyła południowy takielunek z wytrzymałym północnym kadłubem o gładkim poszyciu i sterze na zawiasach. Łatwe w obsłudze ożaglowanie łacińskie, pochodzące od arabskich dhow, dawało jej przewagę manewrową nad każdym ówczesnym żaglowcem.

Na nieszczęście dla Aguirreza te wspaniałe żagle zwisały teraz bezwładnie z dwóch masztów. Przy bezwietrznej pogodzie były bezużytecznymi kawałkami tkaniny. Karawela tkwiła nieruchomo na powierzchni morza niczym statek w butelce.

Aguirrez zerknął na martwe żagle, przeklinając żywioły, które sprzysięgły się przeciwko niemu. Był wściekły na siebie za karygodną krótkowzroczność. Należało od razu wypłynąć na pełne morze. Galery, ze względu na niskie burty, nie mogłyby go ścigać daleko od wybrzeża. Nie spodziewał się jednak martwej ciszy na morzu. Ani tego, że galery tak łatwo go znajdą.

Nie czas jednak na obwinianie się za popełnione błędy. Odrzucił koc na bok niczym matador pelerynę i ruszył wzdłuż statku, wykrzykując rozkazy. Marynarze ożywili się na dźwięk donośnego głosu kapitana, rozbrzmiewającego od rufy do dziobu. Po kilku sekundach pokład przypominał ruchliwe mrowisko.

Aguirrez wskazał zbliżające się okręty wojenne.

- Spuścić łodzie! - zawołał. - Uwijajcie się, chłopcy, bo inaczej damy katom zajęcie na cały dzień i noc.

Załoga rzuciła się do pracy. Wszyscy na pokładzie żaglowca wiedzieli, że czekają ich tortury i śmierć na stosie, jeśli wpadną w ręce ludzi na galerach. W ciągu kilku minut wszystkie trzy szalupy karaweli znalazły się na wodzie. Zajęli w nich miejsca najsilniejsi wioślarze. Liny przymocowane do statku napięły się jak cięciwy łuków, ale uparta karawela ani drgnęła. Aguirrez krzyknął do marynarzy, żeby wiosłowali mocniej. Apelował do ich baskijskiej męskości i miotał najgorsze przekleństwa, jakie tylko przyszły mu do głowy.

- Ciągnijcie razem! Wiosłujecie jak banda hiszpańskich dziwek!

Wiosła spieniły spokojną wodę. Statek zadrżał, zaskrzypiał i w końcu ruszył. Aguirrez krzyknął jeszcze słowa zachęty i pobiegł z powrotem na rufę. Oparł się o reling i przyłożył lunetę do oka. Zobaczył wysokiego, szczupłego mężczyznę, który patrzył na niego przez lunetę z platformy dziobowej galery na czele pościgu.

- El Brasero - szepnął Aguirrez z nieukrywaną pogardą.

 

Ignatius Martinez zobaczył, że Aguirrez patrzy na niego i wykrzywił grube, lubieżne wargi w triumfalnym uśmiechu. Z jego bezlitosnych, głęboko osadzonych żółtych oczu wyzierał fanatyzm. Długi, arystokratyczny nos był zmarszczony, jakby poczuł smród padliny.

- Kapitanie Blackthorne - mruknął do rudobrodego mężczyzny - niech pan obieca wioślarzom, że odzyskają wolność, jeśli dopadniemy naszą zdobycz.

Kapitan wzruszył ramionami i wykonał rozkaz. Wiedział, że to okrutne oszustwo i Martinez nie zamierza dotrzymać obietnicy.

El Brasero znaczyło po hiszpańsku „kotlarz”. Martinez zawdzięczał to przezwisko gorliwości w paleniu heretyków na stosie podczas autodafe, jak nazywano publiczne spektakle wymierzania kary. Był znaną postacią na quemerdo - placu kaźni. Używał wszystkich środków, łącznie z przekupstwem, by zapewnić sobie zaszczyt podpalenia stosu. Choć oficjalnie nosił tytuł oskarżyciela publicznego i doradcy inkwizycji, przekonał swych zwierzchników, by powierzyli mu rolę głównego inkwizytora i oskarżyciela Basków. Ich ściganie było wyjątkowo opłacalne. Inkwizycja natychmiast konfiskowała majątek oskarżonego. Zagarnięte bogactwa ofiar finansowały więzienia inkwizycji, jej tajną policję, armię, izby tortur i urzędników oraz szły do kieszeni inkwizytorów.

Baskowie opanowali do perfekcji sztukę nawigacji i budowy statków. Aguirrez wiele razy wypływał na sekretne łowiska na Morzu Zachodnim. Polował na wieloryby i łowił dorsze. Baskowie byli urodzonymi ludźmi interesu. Wielu - jak Aguirrez - wzbogaciło się na rybołówstwie. Jego stocznia na rzece Nervion budowała statki wszystkich typów i rozmiarów. Aguirrez wiedział o okrucieństwach inkwizycji, ale był zbyt zajęty prowadzeniem różnych interesów, swoją piękną żoną i dwojgiem dzieci, by zwracać na to większą uwagę. Kiedyś po powrocie z rejsu przekonał się, że Martinez i inkwizycja to wrogie siły, których nie wolno lekceważyć.

Gdy statki pełne ryb zawinęły do portu, by wyładować połów, przywitał je wzburzony tłum. Ludzie błagali Aguirreza o pomoc. Inkwizytorzy aresztowali grupę miejscowych kobiet i oskarżyli o uprawianie czarów. Wśród uwięzionych była żona Aguirreza. Rzekome czarownice postawiono przed sądem i uznano za winne.

Aguirrez uspokoił tłum i pojechał prosto do stolicy prowincji. Choć był wpływowym człowiekiem, nie chciano słuchać jego próśb o uwolnienie kobiet. Urzędnicy odpowiadali, że nie mogą nic zrobić; to sprawa Kościoła, nie władz cywilnych. Niektórzy szeptali, że w obawie o własne życie i mienie wolą się nie narażać Świętemu Oficjum. El Brasero nie zna litości.

Aguirrez wziął sprawy w swoje ręce i zebrał setkę wiernych mu ludzi. Zaatakowali konwój wiozący rzekome czarownice na miejsce straceń i uwolnili je bez jednego strzału. Żona Aguirreza powiedziała mu, że El Brasero aresztował ją, by zagarnąć ich majątek.

Jednak Aguirrez podejrzewał, że inkwizycja zwróciła na niego uwagę z dużo ważniejszego powodu. Rok wcześniej rada starszych powierzyła mu opiekę nad najświętszymi relikwiami Kraju Basków. W przyszłości miały połączyć wszystkich Basków w walce o niepodległość przeciwko Hiszpanii. Na razie spoczywały w kufrze ukrytym w sekretnej izbie w domu Aguirreza. Martinez mógł usłyszeć o tym. Wszędzie roiło się od donosicieli. Wiedział, że relikwie mogą rozpalić fanatyzm w podobny sposób, jak niegdyś święty Graal doprowadził do krwawych wypraw krzyżowych. Wszystko, co jednoczyło Basków, zagrażało inkwizycji.

Martinez nie zareagował na uwolnienie kobiet, ale wiadomo było, że uderzy, gdy tylko zbierze obciążające dowody. Aguirrez wykorzystał ten czas na przygotowania. Pod pretekstem remontu wysłał najszybszą karawelę swojej floty do San Sebastian. Wydał mnóstwo pieniędzy na zorganizowanie własnej armii szpiegów i zwerbował nawet ludzi z otoczenia Martineza. Obiecał wielką nagrodę temu, kto ostrzeże go przed aresztowaniem. Potem zajął się codziennymi sprawami i czekał. Trzymał się blisko domu, otoczony przez strażników, doświadczonych żołnierzy.

Minęło kilka spokojnych miesięcy, aż pewnej nocy przygalopował jeden z jego szpiegów w inkwizycji i załomotał zdyszany do drzwi domu. Martinez prowadzi grupę żołnierzy, by go aresztować! Aguirrez zapłacił informatorowi i wprowadził w czyn swój starannie przygotowany plan. Ucałował na pożegnanie żonę i dzieci, obiecując, że spotkają się w Portugalii. Gdy rodzina uciekła chłopskim wozem z większością majątku, skierował pościg na fałszywy trop. Wraz z uzbrojonymi towarzyszami dotarł na wybrzeże. Czekała już tam karawela, która wkrótce potem postawiła żagle i odpłynęła na północ.

Następnego dnia o wschodzie słońca z porannej mgły wynurzyła się flotylla galer wojennych, by przeciąć drogę karaweli. Aguirrez zręcznym manewrem ominął przeciwnika i popłynął z wiatrem na północ wzdłuż francuskiego wybrzeża. Wziął kurs na Danię, skąd zamierzał skierować się na zachód ku Grenlandii i Islandii, a potem w stronę odległego Wielkiego Lądu. Jednak w pobliżu Wysp Brytyjskich wiatr ucichł i Aguirrez utknął ze swoimi ludźmi wśród martwej ciszy.

Teraz, w obliczu trzech zbliżających się galer, był zdecydowany walczyć na śmierć i życie. Rozkazał artylerzystom przygotować się do bitwy. Uzbrajając karawelę uważał, że siła ognia może być równie ważna jak szybkość i zwrotność statku.

Standardowy arkebuz ładowano przez lufę i umieszczano na stojaku. Do ładowania i strzelania potrzeba było dwóch ludzi. Kanonierzy Aguirreza mieli mniejsze, lżejsze wersje tej broni, z którą mógł poradzić sobie jeden człowiek. Byli doskonałymi strzelcami i nigdy nie chybiali. Aguirrez wyposażył karawelę również w cięższą artylerię. Wybrał dwie armaty z brązu na kołowych lawetach. Jego kanonierzy byli tak wyszkoleni, że potrafili ładować działa, celować i strzelać z zegarmistrzowską precyzją.

Wioślarze wyraźnie opadli z sił i statek poruszał się w tempie muchy pełznącej przez kubeł melasy. Galery były już niemal w zasięgu ognia armat. Ale też i Hiszpanie mogli z łatwością powystrzelać ludzi w łodziach. Aguirrez zdecydował jednak, że jego marynarze zostaną przy wiosłach. Dopóki karawela płynęła, miał przynajmniej zdolność manewrową. Przynaglił wioślarzy i odwrócił się, by wydać rozkazy kanonierom, gdy jego wyczulone zmysły zarejestrowały zmianę temperatury, co zwykle zapowiadało wiatr. Mniejszy z łacińskich żagli zatrzepotał niczym skrzydło zranionego ptaka. Potem zamarł w bezruchu.

Kiedy kapitan badał wzrokiem morze w poszukiwaniu zmarszczek na powierzchni, zwiastujących podmuch wiatru, usłyszał znajomy huk bombardu. Moździerz dużego kalibru był zamontowany nieruchomo, bez żadnej możliwości przestawienia go w pionie lub poziomie. Kula armatnia nieszkodliwie rozprysnęła wodę sto metrów za rufą karaweli. Aguirrez roześmiał się. Wiedział, że bezpośrednie trafienie z bombardu jest praktycznie niemożliwe, nawet gdy cel porusza się tak wolno, jak teraz karawela.

Trzy galery szły dziób w dziób. Kiedy obłok dymu rozpłynął się w powietrzu, dwa boczne okręty wyprzedziły środkowy i znalazły się tuż za karawelą. Manewr miał zmylić przeciwnika. Obie galery skręciły w lewo i jedna wysunęła się do przodu. Większość uzbrojenia miały z prawej burty. Przy mijaniu wlokącej się karaweli mogły ostrzelać jej pokład i takielunek z broni małego i średniego kalibru.

Aguirrez spodziewał się takiego ataku. Umieścił oba działa blisko siebie przy lewej burcie i zakrył ich lufy czarną tkaniną. Wróg powinien pomyśleć, że karawela też ma nieskuteczny bombard i jest bezbronna od strony burt.

Aguirrez spojrzał przez lunetę na platformę artyleryjską galery i zaklął. Rozpoznał swojego dawnego marynarza, który towarzyszył mu w wielu rejsach na łowiska. Znał on trasę na Morze Zachodnie. Było bardziej niż pewne, że inkwizycja zagroziła jego rodzinie.

Aguirrez sprawdził kąt podniesienia luf obu dział. Zerwał czarną tkaninę i spojrzał na morze przez otwory strzelnicze. Nie napotkawszy oporu, pierwsza galera zbliżyła się do karaweli. Aguirrez dał rozkaz i oba działa zagrzmiały. Pierwszą kulę wystrzelono za wcześnie i tylko odłamała długi dziób galery, ale druga trafiła w platformę artyleryjską.

Część dziobowa okrętu rozprysła się wśród ognia i dymu. Do rozerwanego kadłuba wdarła się woda pod ciśnieniem zwiększonym przez szybkość galery. Okręt zanurzył się pod powierzchnię i zatonął w ciągu kilku sekund. Aguirrez współczuł galernikom. Byli przykuci kajdanami do wioseł i nie mogli się ratować. Ale przynajmniej mieli szybką śmierć i uniknęli dalszych cierpień w niewoli.

Załoga drugiej galery, nie chcąc podzielić losu pierwszej, dała pokaz słynnej zwrotności trirem. Okręt skręcił ostro i oddalił się od karaweli. Potem zatoczył krąg, by dołączyć do Martineza, który przezornie trzymał się z tyłu.

Aguirrez przypuszczał, że galery rozdzielą się, okrążą statek poza zasięgiem dział, znów się spotkają i zaatakują bezbronnych wioślarzy. Martinez jakby czytał w jego myślach. Okręty rozstały się i zaczęły okrążać karawelę z obu stron niczym ostrożne hieny.

Aguirrez usłyszał trzask nad głową - nieoczekiwanie załopotał grot. Wstrzymał oddech. Czy to tylko pojedynczy podmuch wiatru, jak poprzednio?

Ale żagle znów załopotały i wydęły się, aż zaskrzypiały maszty. Pobiegł na dziób, przechylił się przez reling i krzyknął do załogi na pokładzie, żeby zabrać wioślarzy z powrotem na statek.

Za późno.

Galery przerwały zataczanie długiej pętli i wróciły ostrym zwrotem na kurs w kierunku karaweli. Okręt z prawej strony ustawił się burtą do łodzi i strzelcy otworzyli ogień z arkebuzów. Pociski podziurawiły bezbronnych wioślarzy.

Druga galera spróbowała takiego samego manewru. Załoga karaweli otrząsnęła się jednak z zaskoczenia i skoncentrowała ogień na odsłoniętej platformie artyleryjskiej, gdzie Aguirrez widział ostatnio Martineza. El Brasero bez wątpienia ukrył się za osłoną z grubych desek, ale niech wie, że nie pójdzie mu tak łatwo.

Salwa uderzyła w platformę jak ołowiana pięść. Gdy jedni strzelali, inni gorączkowo ładowali arkebuzy. Zabójcza kanonada trwała. Galera nie wytrzymała gradu pocisków. Z jej kadłuba i wioseł leciały drzazgi. Okręt wycofał się.

Załoga karaweli rzuciła się do wciągania łodzi. Pierwsza szalupa ociekała krwią, połowa wioślarzy nie żyła. Aguirrez wydał rozkazy artylerzystom i pobiegł do koła sterowego. Obsługa dział zakrzątnęła się wokół armat i przemieściła je do dziobowych otworów strzelniczych. Inni marynarze zajęli się żaglami, by maksymalnie wykorzystać orzeźwiającą bryzę.

Gdy karawela nabrała szybkości, zostawiając za rufą spieniony kilwater, kapitan skierował statek ku galerze uszkodzonej przez jego strzelców. Okręt próbował uciekać, ale stracił wioślarzy i poruszał się wolno. Aguirrez czekał, chcąc zbliżyć się na odległość pięćdziesięciu metrów. Strzelcy na galerze otworzyli ogień do karaweli, ale z marnym skutkiem.

Na karaweli huknęły działa. Kule trafiły w nadbudówkę kapitańską na rufie i roztrzaskały ją na drobne kawałki. Armaty załadowano powtórnie i wycelowano w linię wodną galery. W jej kadłubie pojawiły się wielkie dziury. Obciążony ludźmi i sprzętem okręt natychmiast poszedł pod wodę. Na powierzchni pozostały tylko pęcherze powietrza, odłamki drewna i garstka nieszczęsnych pływaków.

Aguirrez skierował swoją uwagę na trzecią galerę.

Widząc zmianę w układzie sił, Martinez zaczął uciekać. Jego okręt mknął na południe niczym spłoszony zając. Zwinna karawela zostawiła swoją ofiarę i ruszyła w pościg. Aguirrez miał w oczach żądzę krwi, rozkoszował się perspektywą zabicia El Brasero.

Nic z tego. Orzeźwiająca bryza wiała zbyt słabo, by karawela mogła dogonić galerę, której wioślarze walczyli o życie. Wkrótce uciekający okręt stał się ciemnym punktem na oceanie.

Aguirrez ścigałby Martineza na koniec świata, ale zobaczył żagle na horyzoncie. Podejrzewał, że to posiłki nieprzyjaciela. Inkwizycja miała długie ręce. Pamiętał o obietnicy danej żonie i dzieciom i o swoich obowiązkach wobec Basków. Niechętnie zawrócił na północ i wziął kurs na Danię. Nie miał złudzeń co do swojego wroga. Martinez mógł być tchórzem, ale był cierpliwy i uparty.

Aguirrez wiedział, że jeszcze się spotkają. To tylko kwestia czasu.

Prolog II

Niemcy, rok 1935

Krótko po północy na wiejskich terenach między Hamburgiem i Morzem Północnym zaczęły wyć psy. Przerażone zwierzęta wpatrywały się w czarne, bezksiężycowe niebo z wywieszonymi językami, drżąc na całym ciele. Ich czułe uszy łowiły dźwięk, którego nie usłyszałby człowiek: cichy szum silników gigantycznej, srebrzystej torpedy, sunącej przez gęstą warstwę chmur wysoko w górze.

Cztery dwunastocylindrowe silniki Maybacha, po dwa z każdej strony, wisiały w opływowych obudowach pod brzuchem 244-metrowego statku powietrznego. W wielkich oknach gondoli blisko dziobu jarzyło się światło. Długie, wąskie pomieszczenie przypominało sterownię okrętu. Miało kompas i szprychowe koła sterów kierunku i wysokości.

Obok pilota stał w szerokim rozkroku kapitan Heinrich Braun. Był wysoki, wyprostowany jak struna, ręce trzymał złożone za plecami. Miał na sobie nieskazitelny granatowy mundur i wysoką czapkę z daszkiem. Mimo włączonego ogrzewania do kabiny przenikało zimno i kapitan włożył pod kurtkę gruby sweter z golfem. Jego wyniosły profil wyglądał jak wyrzeźbiony z granitu. Sztywna postawa, ostrzyżone tuż przy skórze włosy i lekkie uniesienie wystającego podbródka pozostały mu z czasów służby w marynarce pruskiej.

Braun sprawdził kompas, potem odwrócił się do tęgiego mężczyzny w średnim wieku z sumiastymi, podkręconymi do góry wąsami, które nadawały mu wygląd spasionego morsa.

- A zatem, Herr Lutz, pokonaliśmy pomyślnie pierwszy etap naszej historycznej podróży. Utrzymujemy docelową szybkość stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Nawet przy lekkim czołowym wietrze zużycie paliwa zgadza się dokładnie z wyliczeniami. Moje gratulacje, Herr Professor.

Herman Lutz przypominał barmana z monachijskiej piwiarni, ale był jednym z najzdolniejszych inżynierów lotniczych w Europie. Po przejściu na emeryturę Braun napisał książkę, w której proponował regularne loty sterowcami nad biegunem do Ameryki Północnej. Na wykładzie promującym książkę poznał Lutza. Inżynier usiłował zebrać fundusze na wyprawę polarną statkiem powietrznym. Obu mężczyzn połączyło mocne przekonanie, że sterowce mogłyby reklamować współpracę międzynarodową.

Niebieskie oczy Lutza błyszczały z podniecenia.

- To ja panu gratuluję, kapitanie Braun. Razem umocnimy pokój na świecie.

- Chyba miał pan na myśli umocnienie Niemiec - zadrwił niski, szczupły mężczyzna o nazwisku Gerhardt Heinz. Stał z tyłu w takiej odległości, by słyszeć każde słowo. Ostentacyjnie zapalił papierosa.

- Herr Heinz - odezwał się lodowato Braun - zapomniał pan, że mamy nad głowami tysiące metrów sześciennych wybuchowego wodoru? Palenie jest dozwolone tylko w wydzielonej części kwater załogi.

Heinz wymamrotał coś w odpowiedzi i zgasił palcami papierosa. Dla dodania sobie pewności wypiął pierś jak kogut. Golił głowę na łyso, był krótkowidzem i nosił binokle. Chciał być groźny, ale wyglądał groteskowo.

Lutz pomyślał, że w opiętym, czarnym skórzanym płaszczu Heinz przypomina larwę wyłaniającą się z kokona, ale przezornie zachował to dla siebie. Obecność Heinza na pokładzie była ceną, jaką on i Braun musieli zapłacić za start sterowca. Podobnie jak nazwa statku powietrznego: „Nietzsche”, od nazwiska niemieckiego filozofa. Niemcy usiłowały wyzwolić się z finansowego i psychologicznego jarzma, nałożonego przez Traktat Wersalski. Kiedy Lutz przedstawił pomysł podróży sterowcem do bieguna północnego, znalazło się wielu ludzi chętnych do jej sfinansowania, ale projekt utknął w miejscu.

Wreszcie postanowiono, że będzie to tajna misja. Jeśli powiedzie się, zostanie ujawniona. Alianci staną przed faktem dokonanym i przekonają się o wyższości niemieckiej techniki lotniczej. Fiasko będzie zachowane w tajemnicy, żeby uniknąć kompromitacji.

Statek powietrzny zbudowano w ukryciu. Lutz skonstruował go na wzór wielkiego sterowca „Graf Zeppelin”. Warunkiem umowy było zabranie na wyprawę Heinza, który reprezentował interesy przemysłowców.

- Kapitanie, może nas pan oświecić, gdzie jesteśmy? - zapytał Lutz.

Braun podszedł do stołu nawigacyjnego i wskazał pozycję na mapie.

- Tutaj. Polecimy kursem „Norge” i „Italii” na Spitsbergen. Stamtąd skierujemy się na biegun. Spodziewam się, że ostatni etap podróży pokonamy w jakieś piętnaście godzin, zależnie od pogody.

- Mam nadzieję, że będziemy mieli więcej szczęścia niż Włosi - odezwał się Heinz, bez potrzeby przypominając innym o wcześniejszych próbach dotarcia do bieguna statkami powietrznymi. W 1926 roku norweski badacz polarny Amundsen i włoski inżynier Umberto Nobile szczęśliwie osiągnęli cel i okrążyli biegun włoskim sterowcem „Norge”. Następna ekspedycja Nobilego w bliźniaczym statku powietrznym „Italia” miała wylądować na biegunie, ale sterowiec rozbił się. Amundsen zaginął w drodze na miejsce katastrofy. Nobilego i część jego ludzi uratowano.

- To nie jest kwestia szczęścia - odparł Lutz. - Nasz statek powietrzny został skonstruowany z myślą o tej konkretnej misji. Jest mocniejszy i odporniejszy na kaprysy pogody. Ma dodatkowe systemy łączności. Blaugas pozwala nim lepiej sterować, bo nie musimy wypuszczać wodoru jako balastu. Mechanizmy mogą pracować w niskich temperaturach arktycznych. To najszybszy sterowiec, jaki kiedykolwiek powstał. W pogotowiu są samoloty i statki, które w razie konieczności natychmiast przystąpią do akcji ratowniczej. Nasze urządzenia meteorologiczne nie mają sobie równych.

- Mam pełne zaufanie do pana i tego sterowca - zapewnił Heinz z obłudnym uśmiechem.

- To dobrze. Proponuję, żebyśmy trochę wypoczęli przed postojem na Spitsbergenie. Zatankujemy paliwo i wystartujemy na biegun.

Lot na Spitsbergen przebiegł bez przygód. Zawiadomiona przez radio obsługa naziemna czekała z paliwem i zaopatrzeniem. Po kilku godzinach statek powietrzny był w drodze na północ i minął Ziemię Franciszka Józefa.

Na szarym morzu w dole dryfowały kawałki kry. W końcu bryły lodu połączyły się w wielkie, nieregularne połacie, poprzecinane tu i tam ciemnymi żyłami wody. Blisko bieguna lód tworzył rozległą, jednolitą powłokę. Choć niebieskobiała powierzchnia wyglądała z wysokości trzystu metrów na płaską, polarnicy wiedzieli, że są na niej trudne do przebycia grzbiety i garby.

- Dobra wiadomość - oznajmił wesoło Braun. - Jesteśmy już na osiemdziesiątym piątym stopniu szerokości północnej. Niedługo dotrzemy do bieguna. Warunki pogodowe są idealne. Żadnego wiatru. Czyste niebo.

Podniecenie rosło. Nawet ci, którzy nie byli na służbie, stłoczyli się w sterowni i wyglądali przez wielkie okna, jakby mieli nadzieję zobaczyć wysoki, pasiasty słup oznaczający biegun.

- Panie kapitanie, chyba widzę coś na lodzie - zawołał jeden z obserwatorów.

Kapitan spojrzał przez lornetkę we wskazanym kierunku.

- Ciekawe. - Wręczył lornetkę Lutzowi.

- To statek - powiedział po chwili Lutz.

Braun skinął głową i polecił pilotowi zmienić kurs.

- Co pan robi? - zapytał Heinz.

Braun podał mu lornetkę.

- Niech pan zobaczy - odrzekł bez wyjaśnienia.

Heinz przyłożył lornetkę do oczu.

- Nic nie widzę - powiedział.

Brauna wcale to nie zaskoczyło. Facet był ślepy jak kret.

- Nie szkodzi. Na lodzie jest statek.

Heinz zamrugał gwałtownie powiekami.

- A co on tu robi...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pees.xlx.pl
  •