Cussler - Podwodni łowcy, Cussler Clive

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

CLIVE CUSSLER

PODWODNI ŁOWCY

WSTĘP

Powiadają, że Jules Yerne napisał W osiemdziesiąt dni dookoła świata nie opuszczając ani na chwilę Paryża. Rzadko wychodził nawet z pokoju, w którym tworzył pełne najdzikszej fantazji powieści,, zachwycające świat.

Większość znanych mi autorów — kiedy pytam, czym zajmują się oprócz pisania — patrzy na mnie, jakbym był pomylony. Nie mogą uwierzyć, że istnieją w życiu inne zajęcia niż wymyślanie fabuł i postaci, promocja książek, kłótnie z wydawcami i targi o jak najwyższe tantiemy w agencjach autorskich. Całe ich życie kręci się wokół tego, co produkuje ich komputer.

Dziennikarz, któremu udzieliłem wywiadu parę lat temu, napisał, że „maszeruję w rytm orkiestry wojskowej grającej na polu po drugiej stronie miasta". Myślę, że miał rację. Karmienie czytelników awanturniczymi opowieściami, których bohaterem jest nieustraszony Dirk Pitt — to tylko jedna strona mojej egzystencji. Jestem nałogowym poszukiwaczem — zaginionych okrętów, samolotów, parowozów, ludzi. Kolekcjonuję też i restauruję wiekowe, klasyczne samochody. Fascynuje mnie wszystko, co stare.

W postaci Dirka Pitta jest coś ze mnie, a i ja mam w sobie coś z niego. Każdy z nas ma sześć stóp i trzy cale wzrostu. Jego oczy są tylko trochę bardziej zielone niż moje. I oczywiście, Dirk oczarowuje kobiety, odnosząc na tym polu większe sukcesy niż ja. Mamy to samo upodobanie do przygód, choć on osiąga znacznie więcej; ja na przykład nigdy nie wyciągnąłem z dna „Titanica". Ani nie uratowałem prezydenta. Nigdy też nie znalazłem wielkiego skarbca Inków u źródeł podziemnej rzeki. Ale i ja próbowałem paru szalonych rzeczy, jak włóczenie się po bagniskach w poszukiwaniu starych armat albo huśtanie się na fali w małej łódce przy sztormie o sile ośmiu stopni (bo właśnie wtedy, jak wiadomo, najłatwiej jest odnaleźć zatopioną łódź podwodną). W wieku pięćdziesięciu lat pojechałem na rowerze przez Góry Skaliste i wielką pustynię do Kalifornii, mając lat pięćdziesiąt pięć usiadłem po raz pierwszy za sterami szybowca, po sześćdziesiątce spróbowałem skoku banjee. Sześćdziesiąte piąte urodziny zamierzam uczcić nurkowaniem w powietrzu.

Skąd wzięła się ta skłonność do wcielania w życie fantastycznych rojeń?

Być może pamiętacie mnie. To ja byłem tym chłopcem z waszej klasy, który na lekcji arytmetyki, gdy nauczycielka mówiła o ułamkach, gapił się nieprzytomnie w okno. W istocie byłem wtedy gdzieś daleko, oddalony o całe wieki i tysiące mil: obsługiwałem działo na „Bonhomme Richardzie", sławnym okręcie Johna Paula Jonesa. Szarżowałem wraz z dywizją Picketta na Wzgórze Cmentarne, albo powstrzymywałem indiańską lawinę pod Little Big Horn, ratując od historycznej klęski Siódmą Kawaleryjską Custera. Wywołany do tablicy, potrafiłem tylko gapić się tępo w podłogę, a moje bezsensowne odpowiedzi skłaniały nauczycielkę do przypuszczenia, że zabłąkałem się do szkoły przez pomyłkę. Miałem jednak szczęście spędzać dzieciństwo w szczególnym sąsiedztwie. W pobliżu domu rodziców — przeciętnego mieszczańskiego domu w południowej Kalifornii — mieszkało co najmniej pięciu urwisów o podobnie jak ja rozwiniętej wyobraźni. Budowaliśmy razem domki na drzewach i szałasy, kopaliśmy jaskinie, z kawałków drewna kleciliśmy okręty, z błota i drewnianych szalunków budowaliśmy makiety miast, a w garażu ojca urządzaliśmy na Halloween upiorne przedstawienia. Do domu wracaliśmy przed wieczorem tylko po to, by słuchać nadawanych przez radio przygód Jacka Armstronga, amerykańskiego superchłopca z tamtych lat, i wraz z nim przedzierać się przez dżungle Konga.

Szczególny urok miały dla mnie historie morskie. Zaczytywałem się w książkach opisujących pojedynki sławnych okrętów: pancerników z okresu wojny secesyjnej, amerykańskich fregat walczących z Brytyjczykami w 1812, i okrętów Nelsona toczących śmiertelny bój z flotą napoleońską — zwłaszcza w apokryficznej relacji uczestnika tych wydarzeń, Horatio Hornblowera, w książkach C.S.Forestera.

Ponieważ jestem spod znaku Raka, zawsze ciągnęło mnie do wody. Miałem sześć lat, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Pacyfik. Bez namysłu rzuciłem się w fale, ale już pierwszy grzywacz wyrzucił mnie na plażę. Nie zrażony, znów pobiegłem tak daleko, aż cały znalazłem się pod wodą. Postępek niezbyt mądry, jeśli zważyć, że nie miałem pojęcia o pływaniu. Mimo to, pamiętam, jak zdążyłem jeszcze ujrzeć rozmazany podwodny świat, zauważyłem nawet jakąś małą rybkę. Kiedy zdałem sobie sprawę, że nie mogę oddychać mój ojciec zrobił na szczęście rozsądną rzecz: zaczął szperać po omacku po dnie, aż mnie odnalazł i wyciągnął na powierzchnię. Matka, obawiając się, że będę chciał powtórzyć ten balet pod wodą, na wszelki wypadek wysłała mnie natychmiast na najbliższy publiczny basen.

Ponieważ wciąż jeszcze byłem tylko dzieckiem — wymyślałem sobie różne zabawy. Jedną z nich była bitwa morska z udziałem okrętów „zbudowanych" z żetonów pokerowych. Niektóre „kadłuby" były płaskie, inne składały się z dwóch a nawet trzech warstw żetonów. Wrogie flotylle strzelały do siebie nawzajem z proc, przy czym siłę ich ognia wyznaczała grubość użytych gumek. Oczywiście moje działa zawsze rozbijały w proch i pył flotę przeciwnika, rozrzucając pokerowe żetony po linoleum całej podłogi w kuchni i jadalni. Podobne były reguły zabawy w wannie, gdzie puszczałem na wodę okręciki z papieru gazetowego, a następnie bombardowałem je kamykami tak długo, aż wszystkie szły na dno — albo pod ciężarem celnie wystrzelonych pocisków, albo dlatego, że papier nasiąkał wodą.

Popełniałem też wszelkie idiotyzmy, jakie w owych przedtelewizyjnych czasach zwykły czynić pomysłowe dzieci. Kiedyś zjechałem na rowerze z urwiska, wpadając na gałęzie rosnącego na dole drzewa, innym razem skoczyłem z dachu świeżo zbudowanego domu na pryzmę piachu, która pozostała po budowie, kiedy indziej znowu skleconą własnoręcznie prymitywną tratwą popłynąłem rwącym strumieniem w czasie burzy. Chyba są jakieś specjalne anioły-stróże, czuwające nad takimi zwariowanymi, rozbrykanymi chłopcami, bo rzecz szczególna, aż do pięćdziesiątego roku życia niczego sobie nie złamałem. Potem, niestety, zaliczyłem: jedno złamanie nogi w kostce (w trakcie joggingu); dwa pęknięte kręgi (kiedy z wykrywaczem metalu w ręku wypadłem z jeepa gdy w nadziei odnalezienia jakiegoś zagrzebanego w piasku wraku pędziliśmy po plaży); sześć złamanych żeber, z czego dwa w trakcie surfingu, jedno podczas przejażdżki rowerem górskim, a reszta w głupich wypadkach, których już nie pamiętam.

Stosunkowo wcześnie zorientowałem się, że przygoda wcale nie musi dużo kosztować. W czasie którychś letnich wakacji załadowaliśmy z przyjacielem z college'u, Felixem Dupuy, jego forda — kabriolet model 1939 — i ruszyliśmy w podróż po kraju. W ciągu trzech miesięcy pokonaliśmy trzynaście tysięcy mil i zaliczyliśmy trzydzieści sześć stanów. Spaliśmy na estradach koncertowych w Yermont, w kontenerach kolejowych w Texasie, w krzakach na przedmieściach Waszyngtonu. Cała podróż kosztowała mnie tylko trzysta pięćdziesiąt dolarów. Wróciliśmy do domu w samą porę, by zaciągnąć się w charakterze ochotników do sił lotniczych w związku z „akcją policyjną" w Korei — bardziej dlatego, że nudziła nas szkoła, niż pod wpływem szczególnie gorących uczuć patriotycznych.

Do dziś pamiętam, jak siedzieliśmy we trzech — Felix, Jack Hawkins i ja — w hallu biura werbunkowego, i powtarzaliśmy w kółko: „jak ty idziesz, to i ja idę", albo: „zaciągnę się, jak ty się zaciągniesz". Nie pamiętam już, kto pierwszy się zdecydował i złożył przysięgę, że będzie „bronić kraju przed obcymi najeźdźcami do ostatniej kropli krwi" — ale wiem, że nigdy mu tego nie wybaczę.

Mimo mojej prośby o przydział do zwiadu lotniczego lub do służb informacyjnych — pewien sprytny sierżant w dowództwie szkolenia wyszperał w dokumentach, że startowałem w Kalifornii w wyścigach starych samochodów — w związku z czym zostałem skierowany na kurs obsługi silników

lotniczych. Po ukończeniu kursu trafiłem do Hickam Field na Hawajach, gdzie przeglądałem i naprawiałem monstrualne dwudziestoośmiocylindrowe silniki gwiaździste samolotów Boeing C-97 Stratocruiser. Były to wielkie transportowce o napędzie śmigłowym, przewożące do Korei zdrowych i całych żołnierzy, a w drodze powrotnej — zabierające rannych.

Przez trzy lata stacjonowania na Oahu każdą wolną chwile spędzałem z Dave'em Andersenem i Alem Giordano — bystrym i ambitnym Włochem, którego sportretowałem później w swoich książkach w postaci Ala Giordino. Razem spenetrowaliśmy całą dżunglę wyspy, szukając a to zaginionego samolotu, a to starych grobowców ludów hawajskich, a to zbłąkanych podróżnych. O ile pamiętam — nikogo i niczego nie znaleźliśmy.

Wszyscy trzej byliśmy też — rzecz podówczas rzadka — amatorami sportowego nurkowania. Zaczynaliśmy w 1951 roku, kiedy produkcja sprzętu podwodnego była jeszcze w powijakach. Sami konstruowaliśmy wodoszczelne osłony dla kamer, kusze, pływaki. Moja pierwsza maska — produkcji francuskiej — była nadzwyczaj dziwacznym gumowym urządzeniem zakrywającym całą twarz, z dwoma otworami do wydmuchiwania powietrza, w których role zaworów pełniły piłeczki pingpongowe. Płetwy były już wprawdzie produkowane przemysłowo, ale przypominały raczej kapcie domowe, do których doklejono płaty gumy.

Wskakiwaliśmy do wody przy każdej okazji, badając zatoki i zatoczki wokół Oahu. Zabierałem swój sprzęt także w każdy rejs do Tokio: po drodze, kiedy samolot uzupełniał paliwo, próbowałem nurkowania na przybrzeżnych wodach wysp Midway i Wake. Były to wspaniałe czasy, kiedy pod wodą człowiek był naprawdę sam i nie natykał się wciąż —jak dzisiaj — na innych płetwonurków.

Chcąc nurkować głębiej, zamówiliśmy — chyba pierwszy w Honolu-lu — zbiornik powietrza z regulatorem ciśnienia. Po odebraniu ze sklepu zataszczyliśmy go do hangaru, gdzie potężną sprężarką wpompowaliśmy do środka dwieście funtów stęchłego powietrza. Następnie po kolei nurkowaliśmy ze zbiornikiem przy najbliższej rafie, schodząc na głębokość dwudziestu stóp. Nie ł>yło wtedy jeszcze kursów dla płetwonurków, nie było instruktorów, nie trzeba było licencji — ale też nikt nie wiedział, czym to grozi. Prawdziwy cud, że nikt z nas nie doświadczył groźnych dolegliwości nurków, takich między innymi jak embolia — powietrzny zator we krwi. W 1951 roku większość sportowych nurków nie słyszała ani o embolii, ani o wymaganym czasie dekompresji.

Po powrocie do cywila próbowałem dokończyć naukę w college'u — ale z przykrością stwierdziłem, że nic się tam nie zmieniło. Już sam zatęchły odór klasy szkolnej przyprawiał mnie o mdłości, a zresztą i tak nie widziałem sensu nauki, bo nie miałem żadnych wyraźnych planów na przyszłość. Ciągnęło mnie znowu do zapachu smarów i benzyny, więc kupiłem, do spółki ze st.arym kumplem szkolnym, Dickiem Kleinem, stację benzynową przy szosie do San Bernardino, niespełna sześć mil od Los Angeles. Prowadziliśmy ją prawie przez dwa lata.

W czasie weekendów wyprawialiśmy się z Dickiem na pustynie południowej Kalifornii — starym kabrioletem Mercury 1948, który przedtem gruntownie przerobiliśmy, dodając mu, na przykład, wielkie koła od ciężarówki. (Błąd. Zachowany w pierwotnym stanie byłby dziś wart więcej niż nowy mercedes). Oczywiście prowadziliśmy poszukiwania: szukaliśmy opuszczonych kopalni złota, zapomnianych miast-fantomów, i w ogolę wszystkiego, co mogło być śladem obecności dawnych podróżników czy nawet pierwszych hiszpańskich zdobywców. Jak zwykle, nie udało nam się nic znaleźć, ale wymyśliliśmy sobie świetną zabawę: strzelanie ze staroświeckich strzelb do odległych skał.

W końcu zdobyłem licencję płetwonurka. Porzuciłem w tym celu krótkotrwałą pracę w wielkiej agencji reklamowej, by zatrudnić się jako sprzedawca w skromnej sieci sklepów ze sprzętem podwodnym. W tym szaleństwie była metoda: postanowiłem już bowiem zająć się poważnie pisaniem morskich opowieści. Czy można wyobrazić sobie lepsze miejsce startu, rozpoczynającego karierę pisarza-marynisty, niż właśnie sklep dla fanatyków morza? Don Spencer, Roń Merker i Omar Wood, legendarni nurkowie i właściciele sieci sklepów „Aąuatic Center", z pewnością długo się zastanawiali, czy nie mają do czynienia z wariatem — skoro chcę podjąć u nich pracę za czterysta dolarów miesięcznie, porzucając kierownicze stanowisko w krajowej agencji reklamowej, z pensją miesięczną wynoszącą dwa tysiące dolarów. Ponieważ jednak byli to (Spencer niestety już nie żyje) ludzie, przy całej swej ostrożności handlowej, pełni fantazji — machnęli ręką na wszystkie wątpliwości i zatrudnili mnie. Szybko zaprzyjaźniliśmy się — i mam wobec wszystkich trzech wielki dług wdzięczności. Z pewnością tylko dobrej woli Merkera zawdzięczam pierwszą licencję płetwonurka, na której widnieje pieczęć hrabstwa Los Angeles. Merker nie był szczególnie zachwycony moimi kwalifikacjami, i nie zmienił zdania nawet wtedy, kiedy przypomniałem mu, że sławny Czerwony Baron, Manfred von Richthofen, który w pierwszej wojnie światowej zestrzelił osiemdziesiąt alianckich samolotów, z najwyższym trudem przebrnął przedtem przez szkołę lotniczą.

Merker podpisał licencję, ale z wielkimi wahaniami wysłał mnie na wynajętym statku w pierwszy rejs do Cataliny. Pełniłem wtedy funkcję instruktora, mającego pod opieką dwudziestu początkujących płetwonurków. Z podwodnych wypraw najmocniej pamięta się wrażenia estetyczne — na przykład oderwany od dna wodorost, unoszący się ku powierzchni jak spirala. Z tamtej wyprawy zapamiętałem jednak coś całkiem innego; nigdy nie zapomnę, jak moi podopieczni, niczym stado niedożywionych barakud rzucali się na przygotowane dla nich na pokładzie posiłki.

W pracy w „Aąuatic Center" wykorzystałem swój przewrotny talent, dzięki któremu odnosiłem sukcesy w agencji reklamowej. Używałem wszelkich wariackich tricków, by rozkręcić morski biznes. Wysiłki nie poszły na marne: w ciągu sześciu miesięcy udało mi się podwoić sprzedaż. Klientów kusił manekin w stroju bikini na chodniku przed sklepem; na dachu kilka podobnych manekinów tuliło się do pękatego zbiornika lotniczego, pomalowanego odblaskową pomarańczową farbą; wielki namiot, ustawiony na sąsiednim parkingu, zdobiły dziwaczne, bulwersujące hasła mojego pomysłu; pamiętam jedno z nich: Chroń zieloną Amerykę — homary precz z autostrady! Miałem powody do zadowolenia: już wkrótce mieliśmy znacznie więcej klientów, niż konkurencyjne sklepy Mela Fishera na Manhattan Beach. Choć, co prawda, Fisher śmiał się ostatni: to on znalazł wypełniony skarbami hiszpański galeon „Atocha".

Ale i ja przeszedłem w pewien sposób do legendy. Prowadziliśmy telefoniczny serwis informacyjny dla nurków wyprawiających się w morze. Początkowo monotonny głos z taśmy recytował urzędowo: „Tu »Aquatic Center«, nadajemy raport o stanie morza dla nurków: fala — trzy do czterech stóp; temperatura wody — siedemdziesiąt sześć stopni; widoczność — dziesięć stóp". Kiedy przejąłem nagrywanie tych komunikatów, dzwoniący do nas amatorzy nurkowania mogli usłyszeć: „Cześć, ludzie żaby! To ja, wasz piekielny koleś, Horacy Topielec, z najnowszym komunikatem z mrocznych głębin". Dalej oczywiście musiały być konkretne liczby, ale zdarzało mi się wtrącać nawet przepisy na gotowanie ślimaków. A ponieważ nie należę do ludzi, którzy marnują okazje, kończyłem każdy komunikat krótką listą atrakcyjnych artykułów, jakie mieliśmy właśnie w sprzedaży. Nie wiem dlaczego, ale nasi klienci uwielbiali te raporty. Do dziś zdarza się, że kalifornijscy nurkowie proszą mnie, aby wpisać im w książce dedykację z podpisem: „Horacy Topielec".

W porze obiadowej, kiedy nie było klientów, siadałem przy karcianym stoliku na zapleczu sklepu i pisałem na małej, przenośnej maszynie książkę Afera śródziemnomorska.

Tak mnie to wciągnęło, że w końcu, doszedłszy do wniosku, że znalazłem wreszcie swoje miejsce w życiu — i podpisawszy umowę z nowojorskim agentem literackim, Peterem Lampackiem — z prawdziwym żalem rozstałem się ze sklepami „Aąuatic Center", aby rozpocząć nowe życie jako pisarz. Serdecznie uścisnąłem dłonie Spencera, Merkera i Wooda — a oni podarowali mi na pożegnanie podwodną doxę z pomarańczowym cyferblatem, którą przechowuję jak najcenniejszy skarb już ponad dwadzieścia lat. Wszyscy trzej pojawili się później jako bohaterowie mojej powieści Wydobyć „ Titani-ca", która stała się bestsellerem — i scenariuszem okropnego filmu. Okropny, nie okropny — właśnie książka Wydobyć „Titanica" przyniosła mi nagle i dosyć nieoczekiwanie sukces, dzięki któremu miałem wreszcie czas i pieniądze, by poważnie zająć się poszukiwaniem zaginionych okrętów.

W grudniu 1977 roku przeczytałem w jednej z książek Petera Throck-mortona, seniora amerykańskiej archeologii morskiej, że pewien dżentelmen z Anglii, niejaki Sidney Wignall, prawdopodobnie odnalazł szczątki sławnego okrętu Johna Paula Jonesa z okresu wojen napoleońskich. „Bonhomme Richard" — bo o nim mowa — zatonął na Morzu Północnym, w bitwie w pobliżu przylądka Flamborough Head. Ponieważ już wcześniej studiowałem dzieje tej bitwy i pamiętałem słynny okrzyk Jonesa: „Jeszcze nie zacząłem walczyć!" — kiedy jego okręt, trafiony nieprzyjacielskim pociskiem, rozpadł się w drzazgi — połknąłem haczyk i zareagowałem natychmiast, gdy tylko dowiedziałem się, że Wignall zbiera pieniądze na prace poszukiwawcze.

Moi brytyjscy wydawcy wytropili Wignalla. Kiedy zadzwoniłem do niego i bez żadnych wstępów powiedziałem, że chcę sfinansować wyprawę w poszukiwaniu „Bonhomme Richarda", porywczy Walijczyk myślał, że ma do czynienia z kolejnym pomyleńcem. Dopiero upewniwszy się, że nie noszę napoleońskiego kapelusza ani surduta, umówił się ze mną na spotkanie, by przedyskutować szczegóły organizacyjne ekspedycji badawczej, a przede wszystkim budżet. Zażąda] — ni mniej, ni więcej — sześćdziesięciu tysięcy dolarów.

I rzeczywiście wcale nie było to dużoj. Odwrotnie. Okazało się, że potrzeba znacznie więcej. Ostateczny koszt zamknął się sumą osiemdziesięciu tysięcy dolarów.

Sidney miał już na swoim koncie odnalezienie galeonu hiszpańskiej armady i poszukiwania ołowianej trumny Sir Francisa Drake'a w pobliżu Portobelo w Panamie. Był świetnym historykiem, ale sztuka organizacji stanowiła dlań nieprzeniknioną tajemnicę. W tej sytuacji powinienem był być ostrożniejszy — ale moja pasja poszukiwania wraków osiągnęła już taką temperaturę, że bez namysłu pogrążyłem się w to wszystko po uszy. Odtąd wiem już dobrze, co znaczy porównanie: „jak dziecko we mgle".

Bo w istocie już na starcie pojawiły się oznaki, że ekspedycja zakończy się fiaskiem. Całe tony niepotrzebnego sprzętu — na przykład komorę dekompresyjną — załadowano na stary brytyjski trałowiec z drugiej wojny światowej, używany do badań geologicznych, a obsługiwany —jak sądzę — przez firmę „Mydło, Powidło i Śledzie"... Chyba nawet Latający Holender żeglował lepszym statkiem niż ten. Staruszek diesel był już bliski ostatecznej agonii: psuł sę regularnie trzy razy dziennie. Załoga cuchnęła tak, że trzeba było zatykać nosy. Tym ludziom słowo — łazienka (bath) — kojarzyło się wyłącznie z miastem w Anglii. Szczególnie dał mi się we znaki marynarz imieniem Gonzo: pamiętam to imię, bo miał je wytatuowane na czole. A cały statek nazywał się „Keltic Lord". Jako durny Amerykanin, zawsze uważałem, że „celtycki" pisze się przez „c".

Wszyscy spotkaliśmy się w sierpniu 1978 roku, w angielskim mieście Bridlington nad Morzem Północnym, będącym czymś w rodzaju Las Yegas dla ubogich. Dołączyło do nas kilku nurków z University of Wales. Już wcześniej przyjechali — moja córka Teri i jej mąż, Bob Toft, aby pomóc Wignallowi w kompletowaniu sprzętu i przewożeniu go małą, rozlatującą się motorówką na poklad „Keltic Lord".

Na miejscu był także Gary Kozak, wesoły i bystry chłopak, operator sonaru panoramicznego. To elektroniczne urządzenie odtwarza, na podstawie analizy akustycznej, obraz dna morskiego. Obraz na ekranie sonaru przypomina zwykłą fotografię — tyle że gorszej jakości, jakby ktoś kilkakrotnie kopiował zdjęcie.

Na poszukiwanie „Bonhomme Richarda" wyruszył też z nami Marty Klein — wielka figura (choć niewielkiego wzrostu) — w świecie techniki badań podwodnych dyrektor „Klein Associates, Inc.", konstruktor sonaru, który mieliśmy na pokładzie. Kiedy dziś wspominam to wszystko, mam wrażenie, że sonar był jedyną rzeczą, jaka w tamtej ekspedycji działała sprawnie.

W Bridlington poznałem też pułkownika Waltera Schoba — sławnego nurka, który uczestniczył w tym czasie w poszukiwaniach „Mary Rosę", ale zadeklarował gotowość przyłączenia się do nas, gdy tylko zaczniemy prace. I jeśli nawet ta amatorska inauguracja mojej kariery poszukiwacza wraków nie przyniosła nic konkretnego — to zyskałem przynajmniej nowych przyjaciół. Gary, Marty i Walt są nimi do dziś. Zabrałem ze sobą do Bridlington całą swoją rodzinę: oprócz wspomnianej już Teri — także młodszą córkę Dane, syna Dirka i żonę Barbarę. Czułem się pewniej w ich towarzystwie: było mi to potrzebne w trudnym, skomplikowanym przedsięwzięciu. Zamieszkaliśmy wszyscy w nadmorskim hotelu „Excelsior" — co, jak mi wyjaśniono, oznacza po łacinie „najwyższą doskonałość". Osobliwe to było miejsce, łacińskie nie tylko z nazwy; miałem momentami wrażenie, że niewiele zmieniło się tam od czasów, kiedy Rzymianie okupowali Brytanię. Najpierw zginęły z pokoju perfumy mojej żony, potem to samo stało się z kamerą Teri. Któregoś wieczora po powrocie do hotelu stwierdziłem, że moje łóżko jest nieludzko skotłowane, spytałem więc pokojówkę, czy zmieniła rano pościel. Odpowiedziała pytaniem:

— A czy zamawiał pan zmianę pościeli?

Na jej twarzy malował się ironiczny uśmiech: ach ci naiwni cudzoziemcy!

Ale już następnego dnia miałem okazję do rewanżu. W większości nadmorskich hoteli w Anglii każdy gość ma swój własny, osobny stół w jadalni. Jeśli ktoś ma ochotę porozmawiać z innym gościem przy śniadaniu czy obiedzie — musi to czynić metodą przekrzykiwania się przez całą salę.

Zszedłem jak zawsze pierwszy na śniadanie i przeglądałem właśnie gazetę, kiedy do jadalni weszli Gary i Marty; oczywiście zaprosiłem ich do mojego stołu. Po chwili pojawili się Dana, Dirk, Teri i Bob, i usiedli razem przy jednym stole. Wszystko to wprawiło personel hotelu w nerwowe podniecenie.

— Przepraszam, ale inni goście nie powinni siadać przy pańskim stole — pouczył mnie maitre d'hotel, z twarzą czerwoną ze zdenerwowania. — Każdy gość ma wyznaczony swój własny stół.

— Czy to jest przywilej, czy kara? — spytałem niewinnie. Ale tamtego całkiem już opuściło poczucie humoru.

— Ci panowie nie mogą tutaj siedzieć — powtórzył tępo. — Mają wyznaczone inne stoły.

Popatrzyłem na Marty'ego i Gary "ego; ich dłonie groźnie zaciskały się na srebrnych nożach i widelcach.

— Myślę, że ci panowie dobrze się czują tu, gdzie są, więc proszę podać im kartę.

— Mamy tutaj inne zwyczaje — syknął mai trę w ostatecznej desperacji.

— Tak? Więc albo przyjmie pan moje zwyczaje, albo jeszcze dziś złożę skargę do komisji zdrowia, że mój balkon jest kompletnie zapaskudzony przez mewy.

Poszedł sobie. Sukces nie był wielki, ale sprawił mi dużą satysfakcję.

Pierwszy dzień badań zaczął się naprawdę dopiero około jedenastej. Morze było mocno wzburzone, więc nawet krótka podróż łódką z brzegu do „Keltic Lorda" stwarzała poważne trudności. Kiedy wreszcie dotarliśmy do statku, Gonzo i inni marynarze pomogli wszystkim wspiąć się na pokład. Wszystkim — tylko nie mnie. Zostałem sam, w ulewnym deszczu, a złośliwa fala rzucała łódką w górę i w dół, niebezpiecznie obijając ją o stalowy kadłub statku. Miałem przy tym do dyspozycji tylko jedną rękę, bo w drugiej ściskałem kurczowo uchwyt teczki, w której były moje materiały naukowe, a także paczka herbatników, wciśnięta tam w ostatniej chwili przez żonę. Moja wierna załoga, mój lojalny zespół badawczy i techniczny — wszyscy pobiegli do kambuza, by rozgrzać się kawą.

W końcu i ja tam dotarłem, przemoczony do suchej nitki. Nikt nie spojrzał w moją stronę. Nawet Sid Wignall zachowywał się tak, jakbym w ogóle nie istniał. Wtedy właśnie wymyśliłem „rytuał dłoni" — który później przydawał mi się wielokrotnie w rozmowach z krnąbrnymi (lub tylko leniwymi) załogami i zespołami nurków. Podniosłem w górę prawą rękę i spytałem głośno:

— Czy wszyscy widzą tę dłoń?

Spojrzeli na mnie obojętnie, niektórzy nawet łaskawie skinęli głowami.

— Pamiętajcie — ciągnąłem — cokolwiek się stanie: pożar na statku, zderzenie / górą lodową, albo torpedą z U-Boota, który do dziś się nie poddał — macie ratować tę dłoń.

Pierwszy odezwał się poczciwy Gonzo.

— Dlaczego mielibyśmy nadstawiać tyłka dla ratowania twojej dłoni, stary?

Ale byłem na to przygotowany. Popatrzyłem mu twardo w oczy i powiedziałem:

— Bo to jest dłoń, która podpisuje czeki.

To wprost niewiarygodne, jak w ciągu trzydziestu sekund zmieniłem się z karła w Arnolda Schwarzeneggera. Od tej chwili to ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pees.xlx.pl
  •