Cussler Clive & Brown Graham - Kurt Austin 12 - Statek widmo, Biblioteka

[ Pobierz całość w formacie PDF ]



Redakcja stylistyczna

Joanna Złotnicka

Korekta

Jolanta Kucharska

Hanna Lachowska

Ilustracja na okładce © Tom Hallman

Zdjęcie autora

©

Tytuł oryginału Ghost Ship

Copyright © 2014 by Sandecker, RLLLP

All rights reserved.

By arrangement with Peter Lampack Agency, Inc.

350 Fifth Avenue, Suite 5300

New York, NY 10118 USA.

For the Polish edition

Copyright © 2015 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

Druk Grafarti s.c.

ISBN 978-83-241-5415-9

Warszawa 2015. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62

PROLOG - BEZ ŚLADU

Durban, Afryka Południowa

25 lipca 1909

Poruszali się w próżni, a przynajmniej takie wrażenie odnosił nadin­spektor Robert Swan z miejskiego wydziału policji w Durbanie.

W bezksiężycową noc, mając nad sobą atramentowoczarne niebo, siedział w szoferce ciężarówki, która telepała się niemiłosiernie po wyboistej gruntowej drodze na północ od Durbanu. Żółtawe smugi światła reflektorów wielkiego packarda kołysały się i drgały, ledwie rozjaśniając mały skrawek przestrzeni przed maską. Nadinspektor wpatrywał się w mrok, ale widział nie więcej niż czterdzieści metrów zrytego koleinami szlaku.

-              Daleko jeszcze? - zwrócił się do Morrisa, chudego żylastego męż­czyzny wciśniętego między niego a kierowcę.

Morris zerknął na zegarek i pochylił się w stronę szofera, żeby spraw­dzić licznik. Przeprowadził w pamięci krótkie obliczenie, po czym spojrzał na mapę.

-              Zaraz będziemy na miejscu, panie inspektorze. Najdalej za dzie­sięć minut.

Swan kiwnął głową i chwycił za górną krawędź drzwi, bo wóz pod­skoczył na kolejnym wyboju. Ciężarowy model packarda, nazy­wany „trzytonówką”, dopiero co sprowadzony z Ameryki, był jednym z pierwszych samochodów na stanie durbańskiej policji. Został fabrycz­nie wyposażony w szoferkę z przednią szybą, a w powstałych niedawno warsztatach przy policyjnym parku maszynowym dobudo­wano nad płaską skrzynią ładunkową ramę, na której rozpięto płó­cienną plandekę. Niestety, żadna z tych modyfikacji nie zwiększyła komfortu jazdy.

Zamiast wytrząsać sobie wnętrzności w ciężarówce, Swan wolałby jechać konno, lecz wielka landara, chociaż niewygodna, miała istotną zaletę - ładowność. Oprócz niego, Morrisa i kierowcy na pace jechało jeszcze ośmiu posterunkowych.

Swan wychylił się przez krawędź drzwi i popatrzył do tyłu na cztery pary przednich świateł, należących do trzech aut osobowych i jeszcze jednego packarda. W sumie pod komendą nadinspektora znajdowała się niemal jedna czwarta sił policyjnych Durbanu.

-               Naprawdę potrzebujemy tej armii ludzi? - spytał Morris.

Dużo nas, to fakt, pomyślał Swan. Ale grupa przestępców, którą ścigali, znana z gazet jako Klaar River Gang, była dość liczna. W zależności od źródła, jej skład oceniano na od trzydziestu do czterdzie­stu ludzi.

Początkowo bandyci trudnili się rabunkiem i wymuszeniami, nęka­jąc tych, którzy próbowali żyć uczciwie z ciężkiej pracy na Wyży­nie Weldów. Jednak w ciągu ostatnich sześciu miesięcy rozzu­chwalili się i zaczęli popełniać coraz okrutniejsze zbrodnie. Doszczęt­nie spłonęły domy rodzin, które nie chciały płacić haraczu za ochronę. Górnicy i podróżni znikali bez śladu. Miarka się przebrała, kiedy kilku członków bandy zostało schwytanych podczas próby napadu na bank. Przewieziono ich na przesłuchanie do Durbanu, skąd zostali odbici w wyniku zuchwałej akcji przeprowadzonej przez ich kamratów. Zginęło trzech policjantów, a czterech zostało rannych.

Sprawy zaszły za daleko. Swan nie mógł dopuścić do powtórki tej sytuacji.

-              Nie będę się z nimi cackał - wyjaśnił. - Chyba pamiętasz, co się stało dwa dni temu?

Załomotał w przegrodę oddzielającą szoferkę od skrzyni ładunko­wej i po chwili prostokątny kawałek sklejki przesunął się w bok, odsłaniając małe okienko, które wypełniła szeroka twarz potężnego mężczyzny.

-              Wszyscy gotowi? - spytał Swan.

-              Tak jest, panie inspektorze.

-              Doskonale. Pamiętajcie, chłopcy, że nie jedziemy tam po to, żeby ich aresztować.

Posterunkowy kiwnął głową ze zrozumieniem, za to Morris mruk­nął coś niewyraźnie.

-              Coś ci nie pasuje?! - warknął Swan.

-              Ależ nie, sir. - Morris pochylił się nad mapą. - Ja tylko... chcia­łem powiedzieć, że już dojeżdżamy. To zaraz za tym wzniesie­niem.

Swan powrócił do obserwacji drogi. Wziął głęboki oddech, szyku­jąc się do działania, i niemal natychmiast poczuł wyraźny za­pach płonącego ogniska.

Chwilę później packard wjechał na szczyt wzniesienia. Nieprzenik­niony dotychczas mrok nocy rozdarła pomarańczowa łuna pożaru trawiącego widoczne w dole gospodarstwo. Prawie wszystkie budynki stały w ogniu, płomienie strzelały wysoko w atramentowe niebo.

-              Jasna cholera! - zaklął Swan.

Pojazdy zjechały w dół szerokim wachlarzem. Ledwie stanęły, wysy­pali się z nich policjanci i zajęli pozycje wzdłuż zabudowań.

Nie było żadnego oporu, nikt do nich nie strzelał.

Morris ze swoją drużyną znalazł się najbliżej budynków. Podeszli z wiatrem i wpadli do stajni, jeszcze częściowo wolnej od płomieni. Zdołali uratować parę koni, ale wszyscy członkowie gangu, na któ­rych się natknęli, już nie żyli. Kilka ciał było nadpalonych, inne nosiły wyraźnie ślady postrzałów.

Jakiekolwiek próby ugaszenia pożaru nie miałyby sensu, bo stare drewno pociągnięte olejną farbą paliło się, jakby ktoś polał je ben­zyną. W dodatku żar był taki, że policjanci musieli się cofnąć, aby nie upiec się żywcem.

-              Co tu się stało? - zastanawiał się Swan.

-              Chyba powystrzelali się nawzajem - odparł Morris.

Swan brał pod uwagę taką możliwość. Jeszcze przed wydarze­niami w Durbanie chodziły słuchy, że gang zaczyna się rozpadać.

-              Ilu zabitych?

-              Znaleźliśmy pięć trupów. Chłopcy twierdzą, że w środku wi­dzieli jeszcze dwa ciała, ale nie dali rady podejść bliżej.

W tym momencie wybuchła strzelanina.

Swan i Morris schowali się za packardem. Kilku policjantów zajmują­cych osłonięte pozycje zaczęło odpowiadać ogniem, strzelając w sam środek ognistego piekła.

Nieregularna kanonada trwała, ale Swan nie zauważył, żeby gdzie­kolwiek w pobliżu spadł jakiś pocisk.

-              Wstrzymać ogień! - rozkazał. - Ale nie wychylać się zza osłony!

-              Przecież strzelają do nas! - odkrzyknął jeden z posterunko­wych.

Nadinspektor pokręcił przecząco głową.

-              To tylko ogień podsmażył amunicję - wyjaśnił.

Rozkaz został przekazany dalej, wzdłuż linii stanowisk. Lekcewa­żąc własne polecenie, Swan wyprostował się i wyjrzał zza maski packarda.

Pożar ogarnął już całą farmę. Szkielet głównego domu wyglądał jak kości wielkoluda złożone na ofiarnym stosie. Języki ognia obejmo­wały grube belki i tańczyły między nimi. Zadziwiająco jasne biało-pomarańczowe płomienie błyskały gdzieniegdzie zielenią i błękitem. Można by pomyśleć, że otworzyło się piekło i pochłonęło kryjówkę bandy razem z jej mieszkańcami.

Nagle budynek został rozerwany na strzępy przez potężną eksplo­zję. Podmuch zbił Swana z nóg i powalił na plecy. Grad szczątków spadł dookoła packarda.

Po chwili w powietrzu zawirowało płonące confetti. Z czarnego nieba spadały tysiące skrawków papieru, ciągnąc za sobą smugi dymu. Kiedy dotykały ziemi, wysuszone źdźbła trawy zajmowały się ogniem.

Kilka płonących skrawków wylądowało obok Swana, który wycią­gnął rękę i przyklepał dłonią jeden z nich. Ku swój mu zdziwie­niu zauważył na nim cyfry i litery, a także marsowe oblicze króla Jerzego.

-              Dziesiątaki! - wykrzyknął podekscytowany Morris. - Banknoty dziesięciofuntowe. Tysiące banknotów!...

Policjanci rozbiegli się w poszukiwaniu osmalonych świstków z entuzjazmem, jakiego nie wykazywali nigdy wcześniej podczas zbiera­nia dowodów. Część banknotów była w zwitkach i została tylko lekko nadpalona, ale większość przypominała suche liście wrzucone do kominka - sczerniałe i poskręcane.

-              Mamy tu do czynienia z szastaniem forsą na niespotykaną skalę - skomentował dowcipnie Morris.

Swan zarechotał, doceniając błyskotliwą uwagę podwładnego, ale tak naprawdę myślał o czymś innym. Był zaprzątnięty obserwacją pożaru, liczeniem ciał, rekonstruowaniem możliwych wersji wyda­rzeń - krótko mówiąc tym, czym powinien się zajmować inspektor policji na miejscu zbrodni.

I coś mu nie pasowało.

W pierwszej chwili pomyślał, że to skutek rozczarowania. Nasta­wił się na ostrą konfrontację, tymczasem banda, którą ścigał, sama wykonała za niego całą robotę.

Ale akurat w tym nie było nic dziwnego. Gwałtowne, a nawet krwawe kłótnie o podział łupów nie należały wśród bandytów do rzadkości, zwłaszcza jeśli grupie brakowało silnego przywódcy, co najwyraźniej miało miejsce w tym przypadku. Jak widać, pogłoski o rozpadzie grupy nie były przesadzone.

Nie, to nie to, uznał Swan. Z każdą chwilą jego wątpliwości rosły.

Rozterki nadinspektora nie uszły uwagi Morrisa.

-              O co chodzi? - spytał.

-              To nie ma sensu - usłyszał w odpowiedzi.

-              Co konkretnie? - drążył dalej.

-              Wszystko - odparł Swan. - Napad na bank w biały dzień. Odbi­cie więźniów przez resztę bandy. Strzelanina na ulicach miasta.

Morris wpatrywał się w niego dłuższą chwilę.

-...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pees.xlx.pl
  •