Cussler Clive -DP 04- Podnieść Titanica wydruk, Cussler Clive, cussler clive

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

CLIVE CUSSLER

 

 

 

 

 

 

 

 

PODNIEŚĆTYTANICA

 

 

 

 

Przełożył:MAREK CEGIEŁA

Przedmowa

 

Kiedy Dirk Pitt wydobywał „Titanica" na kartkach powieści pisanej na maszynie, która stała w kącie nie wykończonej sutereny, faktyczne odnalezienie tego legendarnego transatlantyku miało nastąpić dopiero za dziesięć lat. Był rok 1975 i wówczas to powstała powieść „Wydobyć »Titanica«!", czwarta książka o podwodnych przygodach Pitta. W owym czasie jeszcze nikt nie myślał o podjęciu ogromnego wysiłku, jaki wiązał się z długotrwałą i niezwykle kosztowną operacją poszukiwania statku. Kiedy jednak książkę wydano i na jej podstawie nakręcono film, fala zainteresowania ponownie ogarnęła Amerykę i Europę. Zorganizowano przynajmniej pięć wypraw, których celem było odnalezienie wraku.

Mój pomysł napisania tej książki wziął się z chęci ujrzenia słynnego statku, a także z marzeń o jego wydobyciu z dna morza i odholowaniu do nowojorskiego portu, by w ten sposób zakończył swój dziewiczy rejs, rozpoczęty trzy czwarte wieku temu. Na szczęście miliony osób interesujących się wrakiem dzieliły ze mną te marzenia.

Obecnie, po siedemdziesięciu trzech latach od chwili, gdy „Titanica" pochłonęła czarna, głucha otchłań, kamery wreszcie odkryły jego otwarty grób.

Fikcja stała się faktem.

Opis wraku, jak go w powieści widział Pitt, jest bardzo zbliżony do tego, co zobaczyły automatyczne kamery wkrótce po zlokalizowaniu transatlantyku dzięki cudowi, jaki stanowi sonar. Poza uszkodzeniami wskutek uderzenia o dno, które tam znajduje się na głębokości niemal czterech kilometrów, statek prawie nie ucierpiał z powodu korozji czy działania morskiej roślinności. Nawet butelki z winem i fragmenty srebrnej zastawy stołowej, leżące na dnie morza w mule, wyglądają niemal jak dawniej.

Czy „Titanic" będzie kiedykolwiek wydobyty?

Jest to mało prawdopodobne. Całkowite koszty wydobycia statku równałyby się wydatkom związanym z realizacją programu „Apollo", czyli lądowaniem człowieka na Księżycu. Należy jednak oczekiwać, że wkrótce wokół kadłuba wraku zaczną krążyć załogowe łodzie podwodne w poszukiwaniu skarbu oraz że amerykańscy i brytyjscy prawnicy zakasają rękawy, przygotowując się do długotrwałej batalii sądowej o prawo do ich posiadania.

Pitt zawsze patrzył w przyszłość i odkrywał, że jest podniecająca i pełna przygód. W latach siedemdziesiątych był człowiekiem lat osiemdziesiątych, a obecnie jest człowiekiem lat dziewięćdziesiątych. Jak zwiadowca, który prowadzi sznur wozów jadących na zachód, Pitt zagląda za następne wzgórze i mówi nam, co się tam znajduje. Widzi to, co w naszych marzeniach wszyscy pragniemy zobaczyć.

Dlatego wiadomość o odnalezieniu „Titanica" chyba nikogo nie ucieszyła bardziej niż mnie.

Bo przecież to właśnie Pitt pierwszy zobaczył wrak.

 

Clive Cussler

 

Kwiecień 1912 roku

 

PROLOG

 

Mężczyzna w luksusowej kabinie numer 33 na pokładzie A rzucał się i przewracał w wąskiej koi. Jego spocona twarz wskazywała, że śni mu się jakiś koszmar. Nie był człowiekiem wysokim, mierzył sobie niespełna sto sześćdziesiąt centymetrów; rzednące siwe włosy okalały łagodną twarz, której jedyną rzucającą się w oczy cechą były czarne krzaczaste brwi. Jego splecione ręce spoczywały na klatce piersiowej; palce zaciskały się w nerwowym rytmie. Wyglądał na pięćdziesiąt lat. Jego skóra barwą i chropowatością przypominała betonowy chodnik, pod oczami miał głębokie bruzdy. W rzeczywistości jednak brakowało mu dziesięciu dni do ukończenia trzydziestego czwartego roku życia.

Ciężka harówka i tortury psychiczne z ostatnich pięciu miesięcy tak go wyczerpały, że znalazł się na progu szaleństwa. Kiedy czuwał, myśli nieprzytomnie kłębiły mu się w głowie; całkowicie utracił poczucie czasu i rzeczywistości. Bez przerwy musiał sobie przypominać, gdzie się znajduje i jaki jest dzień tygodnia. Powoli, lecz nieuchronnie wpadał w obłęd, a co najgorsze, zdawał sobie z tego sprawę.

Otwierając oczy zatrzepotał rzęsami i utkwił wzrok w wentylatorze zwisającym z sufitu kabiny. Przetarł dłońmi twarz pokrytą dwutygodniowym zarostem. Nie musiał patrzeć na swoje ubranie — wiedział, że jest brudne, wymięte i przepocone. Po zaokrętowaniu powinien był się wykąpać i przebrać, ale zamiast tego padł na koję, w której przespał prawie trzy dni niespokojnym, przerywanym snem, pełnym strachu i obsesji.

Był późny niedzielny wieczór. Statek miał przybić do portu w Nowym Jorku dopiero wczesnym rankiem we środę, a więc do końca podróży pozostawało jeszcze nieco ponad pięćdziesiąt godzin. Mężczyzna próbował sam siebie przekonać, że już nic mu nie grozi, ale jego umysł nie chciał tego uznać, chociaż to, czego zdobycie kosztowało tyle istnień ludzkich, było ukryte w absolutnie bezpiecznym miejscu. Po raz setny wymacał zgrubienie w kieszonce kamizelki. Zadowolony, że klucz w dalszym ciągu tam się znajduje, przetarł dłonią lśniące od potu czoło i znów zamknął oczy.

Nie zdawał sobie sprawy, jak długo drzemał. Coś go obudziło. Chyba nie żaden hałas ani gwałtowny ruch, raczej co innego, jak gdyby drganie materaca i jakieś dziwne trzaski głęboko pod jego kabiną, usytuowaną na prawej burcie. Sztywno usiadł i opuścił stopy na podłogę. Minęło kilka minut, nim się zorientował, że panuje niezwykła cisza, spowodowana brakiem wibracji. Zatrzymano maszyny. Siedział nadstawiając uszu, ale słyszał jedynie żarty stewardów w korytarzu i odgłosy przytłumionej rozmowy w sąsiedniej kabinie.

Poczuł lodowaty chłód niepokoju. Inny pasażer po prostu zignorowałby przerwę w pracy maszyn i ponownie zasnął, on jednak miał wyczulone zmysły, które przesadnie na wszystko reagowały. Trzydniowe zamknięcie w kabinie bez jedzenia i picia, spowodowane chęcią uwolnienia się od strasznych przeżyć z ostatnich pięciu miesięcy, jedynie podsyciło obłęd w jego umyśle, szybko ulegającym degeneracji.

Otworzył drzwi na korytarz i niepewnym krokiem ruszył w stronę głównej klatki schodowej. Ludzie śmiali się i rozmawiali, wracając z klubu do swoich kabin. Spojrzał na ozdobny zegar z brązu z dwiema płaskorzeźbami po bokach, wiszący na półpiętrze. Pozłacane wskazówki pokazywały godzinę jedenastą piętnaście.

Jakiś steward, który stał przy bogato zdobionym cokole lampy u stóp schodów, popatrzył na niego pogardliwie, najwyraźniej zgorszony widokiem tak nędznie ubranego pasażera w pomieszczeniach pierwszej klasy, gdzie po kosztownych wschodnich dywanach wszyscy spacerowali w eleganckich strojach wieczorowych.

— Maszyny... maszyny stoją — odezwał się mężczyzna zachrypniętym głosem.

— Prawdopodobnie z powodu jakiejś drobnej regulacji, proszę pana — odparł steward. — Wiadomo, nowy statek w dziewiczym rejsie, i tyle. W każdej maszynie może coś nawalić. Nie ma się czym przejmować. Przecież pan wie, że statek jest niezatapialny.

— Skoro zbudowano go ze stali, to może zatonąć — mruknął mężczyzna, przecierając zaczerwienione oczy. — Wyjdę na pokład i się rozejrzę.

Steward pokręcił głową.

— Nie radziłbym szanownemu panu tego robić. Jest straszliwy ziąb.

Pasażer w wygniecionym ubraniu wzruszył ramionami. Był przyzwyczajony do chłodu. Odwrócił się, wdrapał po schodach piętro wyżej i wszedł w drzwi prowadzące na pokład łodziowy. Zakrztusił się, jak gdyby wraz z powietrzem wciągnął do płuc tysiące małych igiełek. Po trzech dniach leżenia w ciepłej kabinie temperatura bliska zera wywołała nagły wstrząs. Nie było najmniejszego powiewu wiatru, a jedynie ostry, dotkliwy chłód, spływający z bezchmurnego nieba.

Mężczyzna podszedł do relingu i postawił kołnierz marynarki. Wychylił się za burtę, spojrzał w dół, lecz zobaczył jedynie czarne morze, spokojne jak sadzawka w parku. Popatrzył w stronę dziobu, a potem na rufę. Od wypukłego dachu palarni pierwszej klasy aż po sterówkę przed pomieszczeniami oficerskimi pokład łodziowy był całkowicie pusty. Tylko dym unoszący się z pierwszych trzech spośród czterech żółto-czarnych kominów i oświetlone okna klubu i czytelni świadczyły o ludzkiej obecności.

Biała piana wzdłuż burty zaczęła czernieć i znikać, kiedy potężny statek powoli tracił szybkość, dryfując w ciszy pod rozgwieżdżonym niebem. Z mesy oficerskiej wyszedł intendent i zerknął za burtę.

— Dlaczego się zatrzymujemy?

— W coś stuknęliśmy — odparł intendent, nie odwracając głowy.

— Czy to coś poważnego?

— Skądże znowu, proszę pana. Zresztą nawet gdyby powstał jakiś przeciek, to pompy powinny sobie z nim poradzić.

Nagle z ośmiu wylotów buchnęła para, świszcząc ogłuszająco niczym setka lokomotyw w tunelu. Nim pasażer zasłonił sobie uszy, rozpoznał przyczynę. Dostatecznie długo przebywał w pobliżu maszyn, by wiedzieć, że to nadmiar pary z bezczynnych silników tłokowych wypuszczano przez zawory bocznikowe. Ogłuszający hałas uniemożliwiał dalszą rozmowę z intendentem. Mężczyzna odwrócił się i obserwował innych członków załogi statku, którzy pojawili się na pokładzie łodziowym. Kiedy zobaczył, że zdejmują osłony z szalup i klarują talie żurawików, wówczas poczuł okropny strach, który ścisnął mu żołądek.

Stał tak blisko godzinę, podczas gdy świst dobywającej się z wylotów pary powoli zamierał w nocnej ciszy. Kurczowo trzymając się relingu, niepomny na chłód, mężczyzna prawie nie zwracał uwagi na małe grupki pasażerów, którzy błądzili po pokładzie łodziowym, dziwnie milczący i oszołomieni.

W pewnej chwili zbliżył się jeden z młodszych oficerów. Był to dwudziestokilkuletni mężczyzna o typowo angielskiej mlecznobiałej cerze i z typowo angielską znudzoną miną. Podszedł do człowieka stojącego przy relingu i klepnął go w ramię.

— Bardzo pana przepraszam, ale musi pan założyć pas ratunkowy.

Mężczyzna powoli odwrócił się i wlepił wzrok w oficera.

— Toniemy, prawda? — spytał chrapliwie.

Oficer zawahał się na moment, a potem skinął głową.

— Statek bierze wodę i pompy nie nadążają.

— Ile czasu nam pozostało?

— Trudno powiedzieć. Może jeszcze godzina, jeżeli woda nie dotrze do kotłów.

— Co się stało? Przecież w pobliżu nie było żadnego innego statku. Z czym się zderzyliśmy?

— Z górą lodową. Rozdarła nam kadłub. Parszywy pech. Mężczyzna chwycił rękę oficera tak mocno, że młody człowiek aż się skrzywił.

— Muszę dostać się do ładowni.

— Ma pan małe szansę, proszę pana. Woda zalewa pomieszczenia pocztowe i bagaże w ładowniach już pływają.

— Pan musi mnie tam zaprowadzić.

Oficer próbował się uwolnić, ale ręka pasażera trzymała jak imadło.

— To niemożliwe. Mam rozkaz zająć się łodziami ratunkowymi na prawej burcie.

— Może to zrobić inny oficer — powiedział pasażer bezbarwnym głosem — a pan zaprowadzi mnie do ładowni.

W tym momencie oficer zauważył wykrzywioną obłędem twarz pasażera i poczuł lufę pistoletu, która wciskała mu się w genitalia.

— Rób, co ci każę — warknął mężczyzna — jeśli chcesz zobaczyć swoje wnuki.

Oniemiały oficer wlepił oczy w pistolet, a potem podniósł wzrok. Nagle zrobiło mu się niedobrze. Nawet nie pomyślał o sprzeciwie czy oporze, w zaczerwienionych oczach przed sobą zobaczył bowiem szaleństwo.

— Mogę tylko spróbować.

— No więc próbuj! — warknął mężczyzna. — I żadnych sztuczek. Cały czas będę szedł za tobą. Jeden głupi błąd, a rozwalę ci kręgosłup.

Dyskretnie wsunął pistolet do kieszeni marynarki i wcisnął lufę w plecy oficera. Torowali sobie drogę przez skłębiony tłum pasażerów, którzy teraz bezładnie miotali się po pokładzie łodziowym. Był to już jakby inny statek. Nikt nie śmiał się i nie żartował, zniknął gdzieś podział na klasy; i bogatych, i biednych łączył wspólny strach. Jedynie stewardzi się uśmiechali, próbując zabawiać pasażerów rozmową o niczym i wręczając im białe pasy ratunkowe.

Rakiety, którymi wzywano pomocy, wyglądały niepozornie i zdawało się, że wystrzelono je w smolistą czerń na próżno, ich białych świateł bowiem nie widział nikt poza ludźmi stojącymi na pokładzie statku skazanego na zagładę. Stanowiły niesamowite tło dla rozdzierających serce pożegnań, kiedy mężczyźni z wymuszoną nadzieją w oczach troskliwie wsadzali swoje żony i dzieci do łodzi ratunkowych. Nierealność tej sceny potęgowała ośmioosobowa orkiestra, zebrana na pokładzie łodziowym — jej członkowie wyglądali całkiem nie na miejscu z instrumentami muzycznymi i w białych pasach ratunkowych. Zaczęli grać „Alexander's Ragtime Band" Irvinga Berlina.

Ponaglany pistoletem oficer przeciskał się przez tłum ludzi idących w górę głównymi schodami na pokład łodziowy. Dziób statku zanurzał się coraz bardziej, co sprawiało, że obaj schodzący mężczyźni co chwila tracili równowagę. Na pokładzie B ściągnęli windę i ruszyli nią w dół na pokład D.

Młody oficer odwrócił się i przyjrzał człowiekowi, który skazywał go na pewną śmierć, wiedziony dziwnym kaprysem. Usta mężczyzny były zaciśnięte, a szkliste oczy patrzyły w przestrzeń. Pasażer zauważył, że oficer mu się przygląda. Zwarli się oczyma na dłuższą chwilę.

— Nie martw się...

— Nazywam się Bigalow, proszę pana.

— Nie martw się, Bigalow. Zdążysz przed zatonięciem statku.

— Do której sekcji ładowni chce się pan dostać?

— Do skarbca w ładowni numer jeden, na pokładzie G.

— Pokład G z pewnością jest już zalany.

— Będziemy mogli to stwierdzić dopiero wówczas, gdy tam dotrzemy, prawda?

Kiedy drzwi windy się otwarły, pasażer poruszył pistoletem w kieszeni. Wysiedli i znów przeciskali się przez tłum.

Bigalow zerwał z siebie pas ratunkowy, podbiegł do schodów prowadzących na pokład E, zatrzymał się, spojrzał w dół i zobaczył wodę, której poziom nieubłaganie się podnosił, cal po calu. Kilka lamp pod powierzchnią zimnej wody jeszcze się paliło, roztaczając upiorny blask.

— To nie ma sensu. Sam pan widzi.

— Czy jest jakaś inna droga?

— Drzwi wodoszczelne zamknięto po kolizji. Może uda nam się tam dotrzeć przejściami dla załogi.

— Chodźmy więc.

Okrężna droga prowadziła przez labirynt stalowych korytarzy i pionowych przejść z drabinkami. W pewnej chwili Bigalow się zatrzymał, podniósł okrągłą pokrywę niewielkiego włazu w podłodze i zajrzał do środka. O dziwo, poziom wody na pokładzie ładunkowym sięgał zaledwie około połowy metra.

— Beznadziejna sprawa — skłamał. — Ładownia jest zalana. Pasażer brutalnie odepchnął oficera na bok i sam zajrzał do włazu.

— Dla mnie jest wystarczająco płytko — wycedził. Lufą pistoletu machnął w stronę otworu. — Schodzimy.

Lampy na suficie ładowni wciąż jeszcze się paliły, kiedy obaj mężczyźni brnęli w wodzie, zmierzając do skarbca statku. W słabym świetle błysnęła mosiądzami ogromna limuzyna renault umocowana do podłogi.

Potykając się w lodowatej wodzie, kilkakrotnie się przewrócili, aż zdrętwieli z zimna. Zataczając się jak pijani, wreszcie dotarli do skarbca. Miał on kształt sześcianu o boku dwóch i pół metra i stał w samym środku ładowni; jego ściany grubości trzydziestu centymetrów wykonano z najlepszej stali.

Pasażer wyjął klucz z kieszeni kamizelki i włożył go do zamka, który był nowy i jeszcze nie wyrobiony, lecz w końcu ustąpił z głośnym trzaskiem zapadek. Mężczyzna otworzył ciężkie drzwi i wszedł do środka. Wówczas odwrócił się i po raz pierwszy uśmiechnął.

— Dziękuję za pomoc, Bigalow. Lepiej zmykaj na górę. Masz jeszcze dość czasu.

Bigalow był zaskoczony.

— Pan zostaje?

— Tak, ja zostaję. Zamordowałem ośmiu dobrych, prawdziwych ludzi. Nie mógłbym z tym żyć — powiedział apatycznie tonem pełnym rezygnacji. — Wszystko się skończyło, i kropka. Wszystko.

Bigalow chciał coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle.

Pasażer ze zrozumieniem pokiwał głową i zaczął ciągnąć drzwi, by zamknąć je za sobą.

— Chwała Bogu za Southby — rzekł, a potem zniknął w ciemnym wnętrzu skarbca.

 

Bigalow się uratował.

Wygrał wyścig z podnoszącą się wodą, zdołał dotrzeć na pokład łodziowy i skoczyć do morza ledwie na kilka sekund przed zatonięciem statku.

Kiedy kadłub ogromnego transatlantyku zniknął w odmętach oceanu, czerwona bandera z białą gwiazdą, bezwładnie zwisająca z topu masztu na rufie w tę bezwietrzną noc, nagle rozwinęła się pod dotknięciem morza, jak gdyby w ostatnim salucie nad grobem półtora tysiąca mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy umierali z zimna albo tonęli w lodowatej wodzie.

Wiedziony ślepym instynktem, Bigalow wyciągnął rękę i chwycił przemykającą obok niego banderę. Nim zdążył się zorientować, nim w pełni uświadomił sobie niebezpieczeństwo, jakim groził ten nierozważny czyn, bandera wciągnęła go pod wodę. Mimo to uporczywie ją trzymał, nie rozluźniając chwytu. Znajdował się już na głębokości około pięciu metrów, gdy bandera w końcu oderwała się od masztu i wreszcie ją zdobył. Dopiero wtedy zaczął walczyć o wydostanie się na powierzchnię płynnej czerni. Minęła cała wieczność, zanim ponownie mógł oddychać nocnym powietrzem ciesząc się, że tonący statek nie pociągnął go za sobą w otchłań.

Woda o temperaturze bliskiej zera omal go nie zabiła. Gdyby pozostał w jej lodowatym uścisku jeszcze choćby przez dziesięć minut, wówczas powiększyłby liczbę ofiar tej straszliwej tragedii.

Ocaliła go lina, którą chwycił, kiedy otarła się o jego rękę. Była przywiązana do przewróconej szalupy. Ostatnim wysiłkiem przemarzniętych mięśni wciągnął się na jej dno, gdzie z trzydziestoma zdrętwiałymi z zimna rozbitkami po czterech godzinach doczekał chwili, gdy uratował ich inny statek.

Rozpaczliwe krzyki setek ludzi, którzy wtedy zginęli, pozostaną na zawsze w pamięci tych, co przeżyli katastrofę. Jednakże Bigalow, czepiając się dna przewróconej szalupy, myślał o czymś innym: o mężczyźnie, który zamknął się na zawsze w skarbcu „Titanica".

Kim był?

Kim byli ludzie, do których zamordowania się przyznał?

Jaką tajemnicę krył skarbiec „Titanica"?

Pytania te nie dawały spokoju Bigalowowi przez następne siedemdziesiąt sześć lat, do ostatnich chwil jego życia.

   Część I   „PLAN SYCYLIJSKI”Lipiec 1987 roku

 

1.

 

Prezydent odwrócił się na fotelu obrotowym, splótł dłonie na potylicy i patrzył niewidzącym wzrokiem przez okno Gabinetu Owalnego, przeklinając swój los. Nigdy się nie spodziewał, że aż tak znienawidzi urząd, który pełnił. Dokładnie wiedział, kiedy minął mu cały zapał. Wiedział o tym już tego ranka, gdy miał trudności ze wstaniem z łóżka. Dotychczas lęk przed rozpoczynającym się dniem zawsze był pierwszą oznaką zniechęcenia.

Po raz tysięczny od chwili objęcia urzędu zastanawiał się, czy warto było z takim trudem i tak długo walczyć o to przeklęte, niewdzięczne stanowisko. Cena, jaką za nie zapłacił, okazała się bardzo wysoka. Droga do politycznej kariery kosztowała go wielu straconych przyjaciół i rozbite małżeństwo. Tuż po zaprzysiężeniu jego raczkującą administracją zachwiał skandal w Departamencie Skarbu, wojna w Ameryce Południowej, powszechny strajk pracowników linii lotniczych i wrogo nastawiony Kongres, który nie ufał już żadnemu z rezydentów Białego Domu. Dodatkowe przekleństwo posłał Kongresowi, dwukrotnie odrzucił bowiem jego weto, a prezydentowi było to nie w smak.

Chwała Bogu, nie grozi mu kolejny wybór na to parszywe stanowisko. Fakt, że dwa razy udało mu się wygrać, wciąż pozostawał dla niego tajemnicą. Pogwałcił przecież wszystko to, co dla kandydata na prezydenta stanowiło polityczne tabu. Nie tylko był rozwodnikiem, ale również nie chodził do kościoła, publicznie palił cygara, a do tego zapuścił ogromne wąsy. Prowadząc kampanię ignorował przeciwników, wyborcom zaś mówił całą prawdę bez osłonek, co bardzo im się podobało. Wypłynął w czasie, gdy przeciętny Amerykanin miał już dość sympatycznych kandydatów, którzy ciągle się uśmiechali, lubili występować przed kamerami telewizyjnymi i wygłaszali okrągłe, puste zdania, jakich prasa nie mogła przekręcić ani doszukać się w nich ukrytego znaczenia.

Jeszcze osiemnaście miesięcy i skończy się jego druga kadencja. Jedynie świadomość tego pozwalała mu jakoś funkcjonować. Jego poprzednik przyjął stanowisko przewodniczącego rady zarządzającej Uniwersytetu Kalifornijskiego, Eisenhower wycofał się na swoją farmę w Gettysburgu, a Johnson na ranczo w Teksasie. Jemu takie odstawienie na bocznicę jednakże nie odpowiadało. W planach miał samotną wyprawę dwunastometrowym keczem na południowy Pacyfik. Tam będzie mógł ignorować przeklęte kryzysy, wstrząsające światem, i popijać rum, oglądając miejscowe płaskonose piękności o wydatnym biuście, kiedy znajdą się w zasięgu jego wzroku. Przymknął powieki i już obraz ten zaczął mu się rysować przed oczami, gdy jego sekretarz otworzył drzwi i chrząknął.

— Przepraszam, panie prezydencie, ale panowie Seagram i Donner czekają.

Prezydent wraz z fotelem odwrócił się twarzą do biurka i przeciągnął dłońmi po swoich szpakowatych włosach.

— Dobra, dawaj ich.

Wyraźnie się ożywił. Gene Seagram i Mel Donner mieli dostęp do prezydenta o każdej porze dnia i nocy. Kierowali badaniami prowadzonymi przez Sekcję Meta, czyli grupę naukowców pracujących w absolutnej tajemnicy nad projektami, o jakich jeszcze nikt nie słyszał - projektami, których realizacja powinna pchnąć współczesną technikę o dwadzieścia, trzydzieści lat do przodu.

Sekcja Meta była dzieckiem prezydenta. Wymyślił ją w pierwszym roku urzędowania; na jej działalność załatwił tajny nieograniczony fundusz, którym sam dysponował, i osobiście wybrał niewielką grupę znakomitych i oddanych specjalistów, stanowiących trzon sekcji. Był z niej bardzo dumny. Nawet CIA i Agencja Bezpieczeństwa Państwowego nic nie wiedziały o jej istnieniu. Prezydent zawsze marzył o popieraniu zespołu ludzi, którzy mieli fantastyczne pomysły o znikomych szansach realizacji. Zupełnie się nie przejmował tym, że po pięciu latach istnienia Sekcja Meta jeszcze nie odnotowała na swym koncie żadnego sukcesu.

Przywitali się bez podawania rąk, wymieniając jedynie kordialne „hello". Seagram otworzył podniszczoną skórzaną teczkę i wyciągnął z niej skoroszyt pełen zdjęć lotniczych. Rozłożył je na biurku prezydenta i wskazał ręką kilka obszarów, zakreślonych kółkami wymalowanymi na nakładkach z przezroczystej folii.

— Górskie rejony górnej wyspy Nowej Ziemi, która leży na północ od Rosji kontynentalnej. Czujniki naszych satelitów wskazują, że istnieje tam pewna niewielka możliwość...

— Cholera! — mruknął prezydent. — Za każdym razem, kiedy coś takiego odkrywamy, musi to leżeć albo w Związku Radzieckim, albo tam, gdzie też nie wolno nam tego tknąć. — Obejrzał zdjęcia i spojrzał na Donnera. — Ziemia to duża planeta. Przecież są jeszcze inne obiecujące obszary.

Donner przecząco pokręcił głową.

— Przykro mi, panie prezydencie, ale geologowie nieprzerwanie szukają bizanium od czasu, gdy w 1912 roku odkrył je Alexander Beesley. Z tego co wiemy, żaden z nich jeszcze nie znalazł liczących się ilości tego pierwiastka.

— Jego radioaktywność jest tak wysoka — wtrącił Seagram — że już zniknął z kontynentów, poza niewielkimi śladowymi ilościami. Tę odrobinę pierwiastka, którą udało nam się zdobyć, z trudem uzyskano dzięki sztucznej syntezie cząsteczek.

— A właśnie, czy wy nie moglibyście go zsyntetyzować? — sp...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pees.xlx.pl
  •