Cussler Clive - 17 - Podwodni Łowcy.2, Cussler Clive

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

178

 

CLIVE CUSSLER 

 

CRAIG DIRGO 

 

PODWODNI ŁOWCY 2

 

(Przełożył: Radosław Januszewski)

 

2003

 

 

Dla Barbary, zawsze dla Barbary

C.C.

Dla mojej matki, która wychowała sześcioro dzieci

i mnóstwo psów

Tęsknimy za Tobą.

C.D.

 

Ku pamięci:

Willarda Bascoma

Wielkiego pioniera mórz i oceanów

Roberta Fleminga

Wielkiego poszukiwacza

Richarda Swete'a

Wyjątkowego historyka i archeologa podwodnego

Donalda Spencera

Który zainspirował niezliczone rzesze nurków

i Geralda Zinsera

Ostatniego żyjącego członka załogi PT-109

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wstęp

 

Wszyscy jesteśmy zafascynowani morzem i tajemnicami jego głębin. Morze jest  wciąż jedną z wielkich niewiadomych. Łowcy przygód wspinają się na najwyższe  góry, żeby  dotrzeć do szczytu i napawać się krajobrazem, rozciągającym się na dziesiątki  kilometrów we  wszystkie strony. Nurek nie ogląda takich widoków. Jeśli nie nurkuje w  przejrzystych wodach  zwrotnikowych, widoczność ma najczęściej ograniczoną do kilku metrów. Może tylko  zgadywać, co znajduje się w mrocznej głębinie.

Ludzie zbadali lądy, a obszary, do których nie dotarli, zostały sfotografowane z  satelitów. Gigantyczne obserwatoria astronomiczne i teleskop Hubble'a  umieszczony na  orbicie ukazały nam cuda, leżące w głębinach wszechświata. Równocześnie jednak  człowiek  mógł poznać zaledwie jeden procent powierzchni Ziemi pokrytej wodą morską. Głębiny pozostają nadal wielką tajemnicą. Niemniej, dzięki nowym osiągnięciom techniki i nauki, uczyniono postęp w  poznaniu  przestworów morskich. Podwodne pojazdy i sondy zbadały wszystko, od struktury  osadów i  migracji stworzeń morskich po rozkład prądów morskich i budowę geologiczną dna  oceanów.  Poznano także nowy problem, jakim jest narastające zanieczyszczenie wód. Dzięki  nowemu,  zaawansowanemu technicznie sprzętowi, odkryto wiele zaginionych w przeszłości  statków,  których wraki spoczywają od stuleci na dnie oceanu.

Ludzie tacy jak Bob Ballard oraz firmy takie jak Nauticos - dotarli do kilku  spośród  tych wraków i sfotografowali je, ale wiele spoczywa jeszcze na dnie, czekając na  odkrywców.  Poszukiwaniem wraków statków o znaczeniu historycznym zajmuje się NUMA -  National  Underwater and Marine Agency (Krajowa Agencja Badań Morskich i Podwodnych).  Ponieważ dysponujemy nikłymi środkami pochodzącymi głównie z moich honorariów za  książki, nasze ekspedycje koncentrują się na wrakach spoczywających w płytkich  wodach. NUMA została stworzona w 1978 roku, po naszym pierwszym przedsięwzięciu -  nieudanym poszukiwaniu wraku "Bonhomme'a Richarda" Johna Paula Jonesa.  Gronquist,  wybitny adwokat z Austin, powiedział, że z punktu widzenia prawa lepiej byłoby  utworzyć do  poszukiwań fundację typu non profit. Zgodziłem się z tym i Wayne sporządził  odpowiednie  dokumenty. A nazwa... tak, jest taka sama, jak nazwa agencji rządowej w moich  książkach o  przygodach Dirka Pitta. Mogę więc teraz zapewnić, że NUMA istnieje naprawdę. Nikt z członków NUMA nie zatrzymał dla siebie żadnego wydobytego przedmiotu.  Ludzie, którzy odwiedzają mój dom i biuro, nieodmiennie są zaskoczeni, kiedy  widzą tylko  modele i obrazy statków, które odkryliśmy, i ani jednej autentycznej pamiątki.

Każdy  przedmiot pochodzący z wraku zostaje zakonserwowany i oddany władzom stanu, w  którego  wodach go znaleziono. Na przykład artefakty z okrętu konfederackiego "Florida" i  fregaty  Unii "Cumberland" - oba statki odnalezione zostały przez NUMA - poddano  konserwacji, a  potem wystawiono na widok publiczny w Muzeum Morskim w Norfolk w Wirginii. Moim pragnieniem jest, żeby nasze odkrycia wsparte zostały przez rząd federalny,  stanowy albo samorząd lokalny; przez korporacje, uniwersytety albo organizacje,  zajmujące  się historią, które zebrałyby fundusze na podniesienie wraków, nadających się do  wystawienia  w muzeum.

Podczas 23 lat istnienia zespoły poszukiwawcze i badawcze NUMA przeprowadziły  ponad 150 ekspedycji i odkryły albo zbadały 65 stanowisk z wrakami. Szukaliśmy  też  zagubionej lokomotywy, pary armat, samolotu i zeppelina. Z przykrością  stwierdzam, że  więcej było porażek niż sukcesów. Kiedy zamarzy się wam poszukiwanie wraku  statku  zagubionego w morzu, szybko przekonacie się, że szanse na jego odnalezienie są  znacznie  mniejsze niż na wygranie w ruletkę w Las Vegas. Poszukiwanie wraku jest, w najlepszym wypadku, swego rodzaju szaleństwem, a ten,  kto rozpoczyna i opłaca takie działania, musi liczyć się z trudnościami nie do  pokonania. Zbyt często muszę żyć ze świadomością przegranej.

W 2000 roku w nowojorskiej East River poszukiwaliśmy wraku jednoosobowej łodzi  podwodnej Johna Hollanda. John Holland oraz jego konkurent Simon Lake uchodzą za  ojców  współczesnych okrętów podwodnych. Maleńka łódź podwodna Hollanda była, jak na owe czasy, całkiem zaawansowana  technicznie. Niestety, jej plany konstrukcyjne nie zachowały się. Zaginęła, gdy  wpadła w ręce  Bractwa Fenianów, wczesnej formy organizacyjnej Irlandzkiej Armii  Republikańskiej, która  finansowała pierwsze doświadczenia Hollanda z łodziami podwodnymi w nadziei, że  umożliwi jej to zniszczenie floty brytyjskiej. Holland zaprojektował i zbudował  dla Bractwa  łódź podwodną, nazwaną "Fenian Ram" ("Taran Fenianów"), chociaż do jej zadań nie  należało taranowanie okrętów o stalowych kadłubach. Załogę łodzi stanowiło  trzech ludzi,  miała 10 metrów długości, napędzał ją 15-konny dwucylindrowy silnik spalinowy Braytona.

Holland, któremu nie wystarczyło, że zbudował sprawnie działającą łódź podwodną,  wymyślił też, czy raczej udoskonalił, torpedę, jedną z najbardziej  niszczycielskich broni z  arsenału wojen. John Ericsson, słynny twórca "Monitora" z wojny secesyjnej,  łaskawie  zezwolił budowniczemu łodzi na wykorzystanie modelu swego eksperymentalnego  pocisku.  Holland dopasował pocisk do rury o długości dwóch metrów i średnicy 225  milimetrów. To  działo - jak je wtedy nazywano - wykorzystywało do strzelania energię sprężonego  powietrza.

Genialny pomysł nie uległ większym zmianom przez następne 120 lat. Zarówno łódź, jak i jej uzbrojenie sprawiały się nadzwyczaj dobrze podczas  testów  przeprowadzonych przez Hollanda. Przeciągające się próby irytowały jednak  niecierpliwych  Fenianów. Postanowili ukraść "taran". Ciemną listopadową nocą 1883 roku grupa  Irlandczyków po libacji w brooklińskim barze udała się do portu, spiskowcy  wynajęli  holownik, cichcem podpłynęli do doku, gdzie przycumowany był "Fenian Ram" i  wzięli go  na hol. Postanowili zabrać także mniejszą, eksperymentalną jednostkę. Popłynęli w górę East River, w stronę przesmyku Long Island Sound, z zamiarem  ukrycia obu łodzi niedaleko New Haven, w Connecticut. Zanim dopłynęli do przylądka Whitestone, zerwał się silny północny wiatr.  Fenianie  nie zauważyli, ze pokrywa włazu eksperymentalnej łódki nie została uszczelniona  i woda  wlewa się przez szczeliny. W pewnym momencie łódka zanurzyła się, zerwała hol i  opadła na  dno, 40 metrów pod powierzchnią rzeki. Nieświadomi straty Irlandczycy spokojnie  płynęli  dalej do New Haven. Na szczęście "Fenian Ram" przetrwał i znajduje się obecnie w muzeum w Patterson,  w New Jersey.

Postanowiłem poszukać zaginionego w 1883 roku modelu łodzi podwodnej. Ralph  Wilbanks przyprowadził z Charlestonu do Nowego Jorku nową jednostkę badawczą  "Diversity". Zaokrętowaliśmy się na służący do treningów kadetów statek  nowojorskiej  Akademii Morskiej. Spaliśmy w kajucie pasażerskiej, a posiłki jadaliśmy z  kadetami. Jestem  winien wyrazy wdzięczności admirałowi Davidowi Brownowi, dziekanowi uczelni,  którego  uprzejmość i gościnność były dla nas darem niebios. Obraz dna uzyskany za pomocą sonaru bocznego ukazał śmieci zalegające dno rzeki  w okolicy przylądka Whitestone, gdzie podobno zatonęła eksperymentalna łódź  podwodna -  nie wiem, skąd Fenianie mogli znać miejsce tego wydarzenia, które nastąpiło  podczas  ciemnej, wietrznej nocy, w czasach, gdy nie było przyrządów nawigacyjnych.

Wątpię nawet,  czy spostrzegli brak łodzi, zanim dopłynęli do New Haven. Sonar bocznego zobrazowania wykrył wielkie żelazne beczki i kilka małych  jachtów.  Nikt z nas nie chciał zanurkować i sprawdzić, czy nie ma tam ludzkich szczątków.  Koryto  rzeki zaśmiecone było tyloma metalowymi odpadkami, że trudno byłoby zlokalizować  magnetometrem leżącą pod warstwą mułu maleńką łódź podwodną. Po trzech dniach  bezowocnego krążenia po malowniczej East River zakończyliśmy prace. Czy łódź leży pod mostem Whitestone, którego stalowe dźwigary przyprawiały  magnetometr o szaleństwo? A może spoczywa gdzieś dalej, w wodach Long Island  Sound?

Mam nadzieję, że któregoś dnia tam wrócę i ponownie podejmę poszukiwania w  miejscu, w  którym rzeka rozszerza się, a następnie znów się zwęża. Pchany moją pasją, rozpocząłem poszukiwania konfederackiego okrętu "Georgia",  którego kariera była krótka, ale pełna sukcesów, bo od 1862 do 1864 roku  przechwycił  dziewięć statków handlowych Unii. Jego dzieje, choć nie tak fascynujące jak  "Alabamy" czy  "Floridy", które znaleźliśmy w 1984 roku na dnie rzeki James w Wirginii,  sprawiły, że stał się  sławny - był jednym z pierwszych pełnomorskich krążowników.

Gdy w Maroku grupa oficerów zeszła z "Georgii" na ląd, została zaatakowana przez  tubylców. Ledwie udało się im cało wrócić na pokład. W odpowiedzi na to kapitan  ostrzelał z  dział Marokańczyków. Kilka miesięcy później uznano, że okręt nie nadaje się już do wypraw  dalekomorskich  jako krążownik i sprzedano go. Rozpoczął służbę, wożąc pocztę pomiędzy Lizboną a  Wyspami Zielonego Przylądka, gdzie wkrótce został przechwycony przez okręt  marynarki  wojennej Unii i jako łup wojenny wrócił do Stanów Zjednoczonych. Po sporach  prawnych  pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Wielką Brytanią sprzedawano go kolejnym  kompaniom  żeglugowym, aż wreszcie zakupiła go Gulfport Steamship Company jako statek  pasażerski i  handlowy, obsługujący linię Halifax-Portland w Maine.

W styczniu 1875 roku stary parowiec, nadal noszący nazwę "Georgia", wszedł na  skały, zwane Triangles, 10 mil na zachód od Tenants Harbor w Maine. Załoga i  pasażerowie  wsiedli do łodzi ratunkowych i powiosłowali w śnieżycy do brzegu. Nikt nie  zginął, ale statek  został doszczętnie rozbity i pozostawiony swojemu losowi. Był to ostatni z  konfederackich  krążowników.

Historyk Michael Higgins zapisał całe tony papieru poświęcone "Georgii" i jej  zatonięciu, potem skontaktował się ze mną, a ja w swej naiwności zgodziłem się  rozpocząć  poszukiwania szczątków słynnego statku u wybrzeży Maine. Przybyliśmy do Tenants  Harbor  z Ralphem, Wesem Hallem i Craigiem Dirgo i zakwaterowaliśmy się w hotelu  przypominającym fabrykę konserw rybnych w Monterey z powieści Steinbecka.  Zabijaliśmy  czas, rzucając kamieniami i obserwując, jak rdzewieją szyny kolejowe na  bocznicy, aż  wreszcie znaleźliśmy staromodny drugstore z podłogą wykładaną zabytkowymi,  ośmiokątnymi kafelkami i prawdziwy, antykwaryczny saturator z wodą sodową. Zamówiłem to, co uwielbiam od dziecka: napój z lodów czekoladowych,  zmiksowanych w metalowym pojemniku urządzeniem wyprodukowanym w latach 30. Jeden  łyk i znalazłem się w raju.

Wczesnym rankiem następnego dnia, nasza "Diversity" z Ralphem u steru popłynęła  w stronę Triangle Rocks, klucząc między setkami jaskrawo pomalowanych boi,  którymi  oznaczano pułapki na homary. Każdy poławiacz homarów ma własną boję z  wymalowanym  numerem. Włączyliśmy sonar, a ja obserwowałem magnetometr. Ralph prowadził "Diversity"  między skałami, a Craig wypatrywał boi i nurków łowiących małże przegrzebki.  Wokół nas  fale rozbijały się o skały, ale Ralph, w skupieniu pochylony nad sonarem, zdawał  się ich nie  widzieć. Czasami skały były tak blisko, że można było dotknąć je ręką. Magnetometr drgnął kilka razy, ale sonar niczego nie wskazał. Po trzykrotnym  przepłynięciu przez Triangle popatrzyliśmy na siebie wzrokiem wyrażającym  zdumienie i  rozczarowanie. Ani śladu po wraku. Wiedzieliśmy, że znajdujemy się we właściwym miejscu. W tej okolicy nie było  innych skał. Jak to możliwe, że wielki żelazny kadłub wraku "Georgii" po prostu  zniknął? Odpowiedzi na to pytanie udzielił nam miejscowy historyk, którego rady  zasięgnęliśmy po niefortunnych poszukiwaniach. Rybacy łowią na tym akwenie od  wielu lat i  nigdy nie zauważyli wraku. Znaczyło to, że "Georgii" po prostu tutaj nie ma. Z  zapisków z lat  70. i 80. XIX wieku wynikało, że w związku z nadzwyczaj ciężką sytuacją  ekonomiczną w  owym czasie, obywatele Maine rozebrali statek i każdą część, łącznie z kilem i  kotłami,  sprzedali na złom. A więc i tym razem nie mieliśmy szczęścia.

Wkrótce potem wyruszyliśmy do Saybrook w Connecticut, żeby próbować odnaleźć  słynną z czasów wojny o niepodległość łódź podwodną "Turtle" Davida Bushnella.  Wszystkie inne jednostki podwodne, zbudowane w następnych stuleciach, od niej  wywodzą  swój ród. Bushnell, syn farmera z Connecticut, był zdolnym samoukiem. Wstąpił do Yale w  wieku 31 lat, w czasie studiów przyjaźnił się z Nathanem Halle'em, który później  został  najsłynniejszym amerykańskim szpiegiem. Podczas pobytu w szkole Bushnella  zafascynował  pomysł wywołania podwodnej eksplozji przy użyciu prochu strzelniczego.  Prawdopodobnie  był pierwszym w dziejach człowiekiem, który obmyślił i zbudował bombę zegarową,  zdolną  eksplodować pod wodą. Nie zadowoliło go to, że jego miny z prądem wody docierały  do  statków wroga, co zakończyło się wysadzeniem w powietrze brytyjskiego szkunera i  mniejszej łodzi, której załoga popełniła błąd, próbując wciągnąć minę na pokład.  Uznał, że  jedyną skuteczną metodą zatapiania okrętów wojennych jest bezpośrednie  umieszczanie miny  pod kadłubem. Rozwiązanie tego problemu stanowił "Turtle" (żółw), cud techniki owych czasów. W  stodole przy swoim domu David Bushnell wraz z bratem Ezrą zbudował łódź  podwodną,  która wyglądała jak dwie, złączone z sobą, skorupy żółwia. Kadłub skonstruowano  z  mocnego drewna. Przypominał dziecinną zabawkę - leżący na boku bączek. David  wraz z  Ezrą wyposażyli łódź w zamykany zaworem kulowym przewód do pobierania powietrza,  śrubę o osi pionowej, której zadaniem była zmiana zanurzenia łodzi, oraz większą  śrubę z  przodu, napędzającą łódź. Pomysł ten stosowano przez następne 50 lat. Do  zanurzania służyły  napełnione wodą zbiorniki oraz zrzucany balast stały. Sternik wchodził do środka przez otwierany mosiężny właz i siedział potem w  wyprostowanej pozycji. Zmieniał kurs za pomocą steru rufowego, jednocześnie  obracając  przednią śrubę napędową. Łódź przewoziła minę z prochu strzelniczego,  zaopatrzoną w  skałkowy zapalnik i mechanizm zegarowy opóźniający wybuch. Mocowało się ją pod  kadłubem nieprzyjacielskiego okrętu za pomocą świdra, którego zadaniem było  przewiercenie  miedzianych blach osłaniających poszycie. Gdy tylko świder zagłębił się w  poszyciu, a  pojemnik z prochem strzelniczym trafił na miejsce, sternik odpływał na  bezpieczną odległość.

Żołnierz armii Jerzego Waszyngtona, Ezra Lee, zgłosił się na ochotnika i stał  się  pierwszym w dziejach człowiekiem, który w łodzi podwodnej zaatakował okręt  wojenny.  Celem był okręt flagowy admirała brytyjskiego, fregata "Eagle", stojąca na rzece  Hudson u  brzegów Manhattanu. Lee kręcił śrubą ze wszystkich sił i niewiele brakowało,  żeby "Turtle"  stał się pierwszym okrętem podwodnym, który zatopił nieprzyjacielską jednostkę.  Jednak Lee  nic nie widział nocą pod wodą i nie udało mu się podczepić właściwie miny.  Świder trafił na  żelazny zawias steru, zamiast w miękką blachę miedzianą, przynitowaną do  kadłuba. Lee, nie  będąc w stanie przymocować pojemnika z prochem, przerwał misję. Spróbowano ponownie, ale Lee zanurkował za głęboko i trafił na zbyt silny prąd,  który nie pozwolił mu posuwać się do przodu. Trzecia i ostatnia próba spaliła na  panewce,  gdy brytyjscy wartownicy ostrzelali uciekającą łódź. Tydzień później brytyjski  kuter zatopił  okręt przewożący "Turtle'a" rzeką Hudson.

W liście do Jerzego Waszyngtona Bushnell napisał, że podniósł "Turtle'a", ale  "nie  jest w stanie kontynuować prac". Później Bushnell eksperymentował z pływającymi  minami  na rzece Delaware, nie odnosząc zbytnich sukcesów. Po wojnie ukończył medycynę,  praktykował jako lekarz i nauczał w akademii w Georgii. Zmarł w 1824 roku w  wieku 85 lat,  nie pozostawiając wskazówek, co zrobił z "Turtle'em". Czy po wydobyciu łodzi z rzeki Hudson zabrał ją z powrotem do Sawbrook i  zwodował na rzece Connecticut, czy może po prostu porąbał ją i spalił, żeby nie  dostała się w  ręce Brytyjczyków? Ani on, ani jego brat Ezra nie zostawili w listach  jakiejkolwiek wzmianki  odnoszącej się do losu słynnego "Turtle'a". I tak oto pierwsza użyta w działaniach wojennych łódź podwodna zniknęła w mgle  czasu.

Wiedzieliśmy z góry, że będą to bezowocne próby, postanowiliśmy jednak  przeszukać  rzekę Connecticut tam, gdzie Bushnell zbudował "Turtle'a". Po rutynowych konsultacjach z lokalnymi historykami, którzy równie mało, jak i  my  wiedzieli, co Bushnell zrobił z "Turtle'em", zapoznaliśmy się ze znajdującą się  w Muzeum  Rzeki Connecticut w Essex wierną repliką łodzi podwodnej zbudowaną przez  Frederika Essego i Josepha Leary'ego. Obaj konstruktorzy dokonali także próbnych zanurzeń  łodzi na  rzece. Gdy zebraliśmy już wszelkie dostępne informacje na temat Bushnella i jego  niezwykłego wynalazku, spuściliśmy naszą jednostkę badawczą na wodę i zaczęliśmy  przeszukiwać rzekę bocznym sonarem. Na szczęście dysponowaliśmy punktami  orientacyjnymi, wedle których mogliśmy prowadzić poszukiwania, gdyż dom, w  którym  mieszkali David i Ezra Bushnellowie w trakcie budowy "Turtle'a", nadal stoi  kilkadziesiąt  metrów od zachodniego brzegu rzeki. Nie używaliśmy magnetometru, bo w skorupie  "Turtle'a" było za mało żelaza. Balast stanowił ołów, a właz i armatura wykonane  zostały  głównie z mosiądzu.

Przeczesaliśmy całą rzekę, w górę i w dół od miejsca, w którym Bushnell budował  łódź. Ale sonar nie wykrył niczego, co przypominałoby "Turtle'a". Równie dobrze  jego wrak  mógł spoczywać w pobliskim niedostępnym bagnie albo pokrył go muł. Gdybyśmy  chcieli  wyciągnąć na powierzchnię każdy obiekt namierzony przez magnetometr, byłaby to  operacja  bardzo kosztowna i niezwykle uciążliwa. Raz jeszcze doznaliśmy porażki. I - jak to się mówi wśród poszukiwaczy wraków -  nadal nie wiemy, gdzie to jest, ale wiemy, gdzie tego nie ma. Obok niepowodzeń zdarzają się co jakiś czas sukcesy, które popychają nas do  dalszych poszukiwań.

Niektóre z nich opisaliśmy w pierwszej części Podwodnych łowców, a niektóre  zawarte są w tej książce (choć pisaliśmy nie tylko o sukcesach). Największą  chyba  satysfakcję sprawiło nam odnalezienie konfederackiego okrętu podwodnego  "Hunley", który  wraz ze szczątkami załogi spoczywał w mule pod Charlestonem w Karolinie  Południowej.  Byłem pewien, to właściwe miejsce poszukiwań, mimo że kilka wcześniejszych  wypraw  NUMA zakończyło się niepowodzeniem. Po prostu nie pogodziłem się z porażką. Historia odkrycia okrętu opisana została w pierwszej części książki. W maju 1995  roku, po przepłynięciu 1154 mile, czujnik magnetometru, który ciągnęliśmy za  sobą, wreszcie  wykazał anomalię, rozmiarami przypominającą "Hunleya". Rzeczoznawca marynarki  Ralph  Wilbanks i archeolog podmorski Wes Hall oraz Harry Pecorelli III zidentyfikowali  obiekt  jako zaginiony okręt podwodny.

Dzięki staraniom senatora z Karoliny Południowej, Glenna McConella, i Warrena  Lascha, który uzyskał fundusze na podniesienie i zakonserwowanie łodzi, żeby  przyszłe  pokolenia mogły oglądać ten cud techniki - pierwszy w historii okręt podwodny,  który zatopił  nieprzyjacielski okręt - "Hunley" został wydobyty z otchłani. Dzień, w którym łódź podniesiono z wody, z głębokości 8 metrów, po 138 latach od  zatonięcia, wszyscy będziemy pamiętać. Zespół techników trudził się miesiącami, po 24 godziny na dobę, pracując przy  budowie rusztowania, po którym wrak wciągnięto na barkę. Nie był to łatwy  wyczyn,  szczególnie gdy stwierdzono, że okręt podwodny jest wypełniony mułem, przez co  jego masa  wzrosła czterokrotnie. Tego wspaniałego dzieła dokonały Oceaneering i Titan  Corporation,  międzynarodowe spółki, trudniące się podnoszeniem wraków.

Gdy nadeszła długo oczekiwania chwila, liny napięły się i okręt podwodny zaczął  wydobywać się z mułu, w którym spoczywał od tak dawna. Wśród nurków, inżynierów  i  tysięcy ludzi, zgromadzonych w setkach łodzi, rozległy się radosne okrzyki. Oczy  wszystkich  utkwione były w wielki dźwig, stojący na ogromnej barce, opartej na potężnych  podporach.  Gdy pod bezchmurnym błękitnym niebem ukazał się ociekający wodą kadłub okrętu,  opleciony siecią, pokryty zabezpieczeniami z pianki, wiwaty, gwizdy i dźwięki  trąbek  przerwały ciszę poranka, a flagi Konfederacji załopotały na setkach masztów. Stałem na łodzi prasowej, wychylony za reling. Czułem się niesamowicie. Dopiero  teraz mogłem zobaczyć ten okręt. Chciałem wraz z synem, Dirkiem, i moim  wspólnikiem  Craigiem Dirgo zanurkować i obejrzeć go zaraz po odkryciu, ale utrzymująca się  przez kilka  dni zła pogoda i wzburzone morze pokonały nas. Potem było za późno. Wyznaczono  już  termin konferencji prasowej w Charlestonie, żeby ogłosić dokonanie odkrycia, i  nie mogliśmy  powtórnie udać się na miejsce znaleziska z obawy, że zdradzimy lokalizację  podejrzanego  autoramentu zbieraczom pamiątek z okresu wojny secesyjnej, którzy oferowali 5000  dolarów  za pokrywę luku i 10 000 dolarów za śrubę każdemu, kto ośmieliłby się zanurkować  i  wydobyć je na powierzchnię. "Hunley" wisiał na linach, pokryty rdzą i  skorupiakami.

Umieszczono, ostrożnie "Hunleya" na jednej z mniejszych barek i dwa holowniki  zabrały go  w ostatnią podróż do portu w Charlestonie. Flagi na Fort Sumter opuszczono do  połowy  masztu, a ludzie ubrani w mundury z wojny secesyjnej, zarówno Unii, jak i  Konfederacji,  oddali salwę w niebo. Salutowi towarzyszył wystrzał ze starej armaty. Powietrze  wypełniło  się kłębami czarnego prochowego dymu. Wzdłuż brzegu stały kobiety w strojach  sprzed  wojny domowej. Tysiące widzów wiwatowało, gdy barka z cennym ładunkiem w  towarzystwie łodzi i jachtów przepływała obok, zmierzając w górę rzeki Copper do  starego  portu marynarki wojennej.

Cała operacja przebiegła jak w zegarku. Dźwig przeniósł okręt podwodny z barki  na  wagon kolejowy, który zawiózł go do ośrodka konserwacyjnego Warrena Lascha.  Okręt  spędzi tam następnych kilka lat w doku. Podczas procesu konserwacji zdejmie się  zewnętrzne  płyty, żeby odkryć wnętrze, wyjąć szczątki załogi i poddać je dokładnym  ekspertyzom. W  końcu "Hunley", w całej swej krasie, zostanie wystawiony w muzeum na stałej  ekspozycji,  dostępnej dla publiczności. Z radości byłem jak sparaliżowany, nie mogłem uwierzyć, że to wszystko dzieje  się  naprawdę, podobnie jak pięć lat wcześniej, gdy Ralph Wilbanks obudził mnie o  piątej rano,  żeby powiedzieć, że znaleźli "Hunleya". Doktor Robert Neyland, archeolog, który kierował poszukiwaniami, pozwolił mi  podejść i dotknąć kadłuba. Po tych 15 latach poszukiwań, w które włożyłem  wszystkie moje  dziecięce marzenia, gdy kładłem ręce na śrubie, poczułem, jakby przez moje ciało  przeszedł  impuls elektryczny. Z bliska okręt był dłuższy i węższy, niż to sobie  wyobrażałem. "Hunley"  był opływowy i aerodynamiczny, stanowił istny cud techniki z okresu wojny  domowej.

Jakiś fotograf poprosił Ralpha, Wesa, Harry'ego i mnie, żebyśmy stanęli przed  okrętem wiszącym na linach, zanim zostanie opuszczony do doku konserwacyjnego.  Przez  kilka minut pozowaliśmy, a potem cały budynek zatrząsł się od wiwatów i  oklasków. Była to  niezapomniana chwila, spełnienie naszych marzeń. Z trudem powstrzymaliśmy łzy,  dumni, że  lata naszych wysiłków nie poszły na marne. Nie można jednak spocząć na laurach. Nadszedł czas, żeby zaplanować nową  wyprawę, z nadzieją odnalezienia następnego wraku o historycznym znaczeniu. Może będzie to "Pionieer II" albo "American Diver", jak go czasem nazywano. Był  poprzednikiem "Hunleya" zbudowanym przez tych samych ludzi w Mobile, w Alabamie.  Gdy  wyprowadzono go z portu, żeby zatopił jeden z okrętów blokujących flotę Unii,  natrafił na  szkwał i zaczął nabierać wody przez niedokładnie uszczelniony luk. Zatonął, ale  nie zginął  nikt z załogi. Naukowcy i archeolodzy bardzo chcieliby przestudiować  technologię, którą po  modyfikacjach wykorzystano przy budowie "Hunleya", uważanego w 1863 roku za  nowatorskie rozwiązanie. Dopiero co otrzymaliśmy od stanu Alabama zgodę na przeprowadzenie poszukiwań.  Być może to kolejny wrak zagrzebany głęboko w mule, nienadający się do  wydobycia. Ale  trzeba spróbować.

Wiele wody upłynęło, odkąd Craig Dirgo i ja napisaliśmy Podwodnych łowców. Od  tego czasu NUMA znalazła trzy wraki: "Carpathii", statku, który uratował  rozbitków z  "Titanica" i sześć lat później został storpedowany przez niemieckiego U-Boota;  parowca  wycieczkowego "General Slocum", który spłonął i zatonął w East River na  wysokości  Nowego Jorku wraz z 1000 ludzi, głównie kobiet i dzieci; oraz "Mary Celeste",  słynny statek- widmo, znaleziony w 1876 roku, gdy pływał opuszczony przez załogę w okolicach  Azorów.

Ta książka opowiada o ostatnich poszukiwaniach prowadzonych przez zespoły  NUMA. Przyszło im się zmagać z falami, przekopywać osady dna, nurkować w mętnych  wodach, a wszystko po to, żeby zidentyfikować dawno zatopiony wrak. Wydarzenia  opisywane w książce naprawdę miały miejsce, ale zostały z lekka udramatyzowane,  żeby  zarówno statki, jak i ci, którzy na nich pływali, stali się bliżsi czytelnikowi. Z tego polowania na wraki nie odnosimy korzyści materialnych. Czynimy to  wyłącznie po to, by zachować dla przyszłych pokoleń godne upamiętnienia fakty z  historii  naszego kraju.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ I

 

"L'AIMABLE"

 

l

 

Ojciec wód 1684-1685

 

- Głupcy! - krzyknął Rene-Robert Cavelier La Salle, stojąc bezradnie na opustoszałym brzegu. Patrzył, jak jego statek flagowy "L'Aimable" robi zwrot, opuszczając oznaczony bojami kanał i zmierzając ku zgubie. Wcześniej, wbrew protestom kapitana "L'Aimable'a", RenE Aigrona, La Salle rozkazał, żeby 300-tonowy francuski statek załadowany zapasami dla nowej kolonii, pożeglował przez ławice przesmyku Cavallo do zatoki Matagorda. Jest to akwen, który 157 lat później miał się stać częścią stanu Teksas. Airgon spoglądał nań ponuro, żądał, żeby La Salle sporządził dokument, zdejmujący z niego wszelką odpowiedzialność. La Salle, po przebytej niedawno chorobie zbyt osłabiony, żeby się spierać, niechętnie przystał na warunki. Wtedy Airgon, obawiając się najgorszego, przeniósł swoje rzeczy osobiste na mniejszy statek, "Jolly", który już przepłynął przez łachę i stał bezpiecznie na kotwicy po drugiej stronie.

Człowiek, który miał zdobyć nowe ziemie dla Francji, urodził się 22 listopada 1643 roku w Rouen. Po nieudanej próbie zostania jezuitą opuścił Francję, udając się do Nowej Francji, obecnie nazywanej Kanadą. Była to wówczas kolonia francuska. Po kilku niepowodzeniach La Salle założył przedsiębiorstwo handlu futrami, co z kolei pozwoliło mu zająć się wyprawami odkrywczymi, o których zawsze marzył.

Kiedy Louis de Buade, hrabia dc Frontenac został nowym gubernatorem Kanady, La Salle nawiązał z nim przyjacielskie stosunki. Z czasem, gubernator przedstawił La Salle'a królowi Ludwikowi XIV, który przyznał mu patent, czyli królewską licencję na eksplorowanie zachodnich połaci Nowej Francji. W rezultacie La Salle został oficjalnym francuskim odkrywcą w Nowym Świecie.

La Salle rozszerzył swój handel skórami na zachód i na jezioro Michigan, a jednocześnie usprawnił sposoby prowadzenia interesu. Traperzy przeważnie wyprawiali się do interioru i pozostawali tam dopóty, dopóki nie nagromadzili odpowiedniej ilości surowych skór, które transportowali łodziami canoe, wykonanymi z brzozowej kory. Potem rozpoczynali długą podróż do najbliższego większego miasta, gdzie mogli sprzedać swoją zdobycz. La Salle uznał, że Wielkie Jeziora nadają się dla większych statków. W sierpniu 1679 roku zwodował na jeziorze żaglowiec Erie "Le Griffon", o wyporności 60 ton, ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pees.xlx.pl
  •