Czarny romans, HP FanFiction, Miniatury

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Czarny romans

Nigdy nie byłem wybredny, jeśli chodziło o alkohole. Nie zaprzeczam. Ale świństwo, które miałem przed sobą, ani mi nie smakowało, ani nie spełniało swojego zadania.
Noc bowiem dobiegała końca, a ja, siedząc w barze otwartym przez całą dobę i rozmyślając nad niezbyt daleką przeszłością, zdążyłem kompletnie wytrzeźwieć. I przekonać się, że mam potężnego kaca. Potężnego, cholera, jak sam Voldemort. Stwierdziłem więc, iż zwalczę ogień ogniem i zamówiłem polską wódkę. Ktoś mi kiedyś powiedział, że jest mocna jak diabli. Ten ktoś — kimkolwiek był — miał rację. Pewnie nawet Remmy'emu zrobiłoby się po niej wesoło.* Tylko, że ja chciałem jedynie maleńki klin, a nie kolejny odlot.
Wróciłem do swoich rozmyślań, od czasu do czasu machinalnie sięgając po ćwiartkę stojącą na stoliku i popijając ją sokiem jabłkowym. Wszystko się spieprzyło, na dodatek tak sprytnie, że nawet nie zauważyłem symptomów. Dziewczyna, którą — chyba — kochałem odeszła, a ja zostałem z pierścionkiem zaręczynowym w kieszeni. Niewdzięcznica jedna, tyle dla niej zrobiłem! Cholera.
Wstałem — chwiejąc się tylko trochę — rzuciłem odliczoną (mniej więcej) sumę na stół i ruszyłem w stronę ki… znaczy toalety. Potem miałem zamiar udać się na poszukiwanie ciepłego łóżka. Czyjegokolwiek, szczerze mówiąc. Było mi tak wszystko jedno jak jeszcze nigdy w życiu. Jeśli trafię do domu — dobrze. Jeśli nie do swojego — też dobrze.
Jednak kiedy wróciłem na salę barową, zauważyłem wyraźną zmianę w otoczeniu. Zamiast kilku niedobitków, którzy, tak jak ja wcześniej, siedzieli w kątach i zapijali smutki, zobaczyłem teraz niezbyt trzeźwych mugoli śliniących się do — prawdopodobnie, bo jeszcze nie widziałem; strasznie ją oblegli — jakiejś panny. To właśnie przykład tego, co spódniczka może zrobić z porządnymi ludźmi. Albo raczej co może zdziałać, wchodząc samotnie do baru o czwartej nad ranem. Gdy jeden z adoratorów odsunął się trochę (domyśliłem się, że chce postawić kobiecie drinka; inaczej pewnie nie ruszyłby się nawet o krok), zobaczyłem ten obiekt publicznych westchnień. I sam też westchnąłem.
Znacie takie określenie jak „zabójczo piękna"? Na pewno znacie. Bo jest ono nagminnie nadużywane. Sam też go nadużywałem. Tak naprawdę nigdy nie wiedziałem, co ono znaczy. Nie wiedziałem aż do teraz.
Siedząca przy barze (chociaż bokiem do barmana) kobieta była raczej delikatnej, niemal dziecięcej budowy. Nieduży tyłek i niewiele większe piersi — w połączeniu z regularnymi rysami twarzy, drwiącym uśmiechem i burzą jasnych włosów — wydały mi się jednak najatrakcyjniejszym widokiem na świecie. I choć mój umysł słabo protestował, przypominając mi, że gustuję w dziewczynach, które mają się czym pochwalić tu i ówdzie, baz wahania zacząłem kluczyć między pustymi stolikami, by dotrzeć do barmańskiej lady.
Gdy byłem w połowie drogi, coś się stało. Moje zauroczenie nagle zniknęło, a ja sam, zdezorientowany jak obudzony przez kogoś lunatyk, potrząsnąłem pulsującą bólem głową. Potem popatrzyłem w stronę lady.
Dziewczyna właśnie prychnęła na któregoś z adoratorów. I nie było to ludzkie prychnięcie. Najwyraźniej zachowanie mężczyzny ją zdenerwowało i rozproszyło, bo urok przestał działać na ogół, a przełączył się na tryb wybiórczy. Mnie ten tryb nie obejmował; najwyraźniej stałem za daleko i nie zostałem jeszcze zauważony. Gdy rzucałem na siebie ukradkiem zaklęcie osłabiające wpływ potępionych, w duchu kląłem na tych mugoli i barmana, którzy nadal zachowywali się jak psy wokół suki z cieczką.
Jako współlokator studenta OPCMu wiedziałem już, z kim mam do czynienia. Jako czarodziej zdałem sobie sprawę, że muszę ochronić tych mugoli za wszelką cenę. Jako Huncwot, chciałem pomóc tej istocie, zanim wyląduje przed Komisją ds. Niebezpiecznych Stworzeń. A jako facet… Jako facet chciałem po prostu zachować się statystycznie.
Dzielącą mnie od lady odległość pokonałem kilkoma szybkimi krokami.
— Witaj — odezwałem się luźnym tonem. Sekundę potem poczułem, że myśli trochę mi się mącą i oscylują głównie wokół jej pełnych ust. Ale nadal miałem nad sobą kontrolę. A to już coś.
— Witaj — odpowiedziała dziewczyna. W jej oczach dostrzegłem zaintrygowanie. — Kim jesteś?
— Wyjdź stąd ze mną, a się przekonasz — odpowiedziałem z błyskiem w oku i szelmowskim uśmiechem. Ta sztuczka wyszła mi bezbłędnie prawdopodobnie tylko dzięki długiej praktyce.
Widziałem, jak pociągnęła nosem, wdychając mój zapach. Nie miałem zielonego pojęcia, po co to robiła, ale jej wyraz twarzy mówił, że test wypadł pomyślnie.
W jednej chwili mugole się ocknęli i, nieco skołowani, zaczęli się rozchodzić. Jeden z nich — ten, który zamówił dla dziewczyny drinka — przez nagły powrót do rzeczywistości upuścił szklankę. Ani ja, ani moja rozmówczyni nie zwróciliśmy na to uwagi. Przez chwilę.
Mugol był na tyle niezdarny (albo pijany), że przy podnoszeniu szkła rozharatał sobie śródręcze. Nawet ja poczułem w powietrzu charakterystyczny zapach krwi. A dziewczyna… Ona po prostu zwariowała. Bez pardonu skoczyła w kierunku skaleczonego mężczyzny. Sam nie wiem, jakim cudem udało mi się złapać ją w pasie jeszcze w trakcie lotu.
Choć ciężko mi to przyznać, była dużo silniejsza ode mnie. Zauważyła, że ją trzymam chyba dopiero wtedy, gdy odepchnąłem tego nieszczęsnego mugola, sam lądując na podłodze. W miejscu, gdzie pozostałości szkła wbiły się w moją skórę, poczułem rwący ból, ale nie bardzo się tym przejąłem. Byłem na celowniku.
Wiedziałem, że coś jest z nią nie tak. Wampiry, do jasnej cholery, tak się nie zachowują! Zawsze są wyrachowane, zimne, zwabiają swoją ofiarę w jakieś ustronne miejsce. Nie atakują kogoś, bo się przy nich skaleczył! Przecież wśród nich są nawet tacy, którzy po wiekach polowań na ludzi zmienili przekonania i zostali uzdrowicielami!
Dziewczyna nadal patrzyła na mnie, jakbym był przekąską. Jej ładną twarz wykrzywiał nieciekawy grymas, który raczej nie wróżył mi niczego dobrego. Już zacząłem się zastanawiać, czy obrona przed wampirami w miejscu pełnym mugoli jest karalna, gdy nagle na twarzy wampirzycy zagościł pełen zakłopotania uśmiech.
— Przepraszam — mruknęła, wyciągając rękę, żeby pomóc mi wstać. Zignorowałem to.
Zaatakowany mugol nie wiedział, co się właściwie wokół niego dzieje, ale na szczęście niezbyt długo się nad tym zastanawiał. Chwała Merlinowi za alkohol! Pozostali obecni w barze mężczyźni co prawda patrzyli na nas spod oka, ale nie reagowali.
Czym prędzej podniosłem się z podłogi.
— Chodź! — warknąłem i skierowałem się w stronę wyjścia. Ręka rwała mnie jak diabli, a zazwyczaj kiedy coś mnie bolało, robiłem się nieprzyjemny.
Zdziwiłem się, że wampirzyca potulnie ruszyła za mną. Gdy znaleźliśmy się na zewnątrz, naszły mnie wątpliwości. A co jeśli zaraz pożegnam się z życiem? Ta kobieta była przecież nieprzewidywalna!
Jednak chwilę później odetchnąłem z ulgą. Zdałem sobie sprawę, że mam nad nią pewną przewagę. Ja też byłem nieprzewidywalny. A ona o tym nie wiedziała.
— Jestem Sara. — Jej głos wyrwał mnie z zamyślenia.
— Syriusz — odpowiedziałem, patrząc na nią kątem oka.
Choć magiczny urok już zniknął, musiałem przyznać, że nie dałoby się jej pomylić z normalną dziewczyną. Była po prostu zbyt piękna. Zbyt idealna. Zbyt zmysłowa. Nie, nie uważałem, żeby to było coś złego. Po prostu wyróżniała się z tłumu.
Zmierzyłem ją uważniej. I wtedy to zobaczyłem. Tęczówki mieniły się ciemną czerwienią w pierwszych promieniach słońca. Być może powinno mnie to przerazić (może nawet przerażało, nie jestem pewien), ja jednak dopatrzyłem się w tym dobrej strony. Przynajmniej nie były czarne. Wampirzyca nie mogła więc być umierająco głodna. Jednym słowem: miałem jakieś szanse na przeżycie.
— Bardzo cię boli?
Spojrzałem na nią pytająco, a ona, widząc to, wskazała podbródkiem moje ramię. Strużki krwi spływały mi aż po łokieć, a w ranie nadal tkwiły dwa czy trzy odłamki szkła. Po prostu super. Dobrze chociaż, że moja biała koszula nie bardzo ucierpiała. Tylko skrawek rękawka był zaplamiony.
— To nic takiego — odpowiedziałem może trochę za szybko. Ale w sumie się sobie nie dziwię. Miałem całą rękę we krwi, a wampirzyca pytała, czy mnie boli. Czy tylko ja zauważyłem w tym ironię losu?
— Jeszcze raz przepraszam za tamto. — Jej głos zadrżał niepewnie. Zaraz, czy głosy wampirów mogą drżeć? — Ja jestem… nowa.
Zmrużyłem oczy, ale nie pytałem. Chyba po prostu nie chciałem wszystkiego wiedzieć i rozumieć. Co to ja, Smark jestem?
Odetchnąłem głębiej, popełniając tym samym kolejny błąd. Poranne powietrze mieszało się z silnym zapachem… Sam nie wiem, jaki to był dokładnie zapach, ale cholernie mi się spodobał. Nie musiałem nawet zgadywać, wiedziałem, że należy do niej.
Widocznie w grę wchodził nie tylko urok, który wpływał na umysł. Było też piękno, pociągające dla oka oraz zapach oddziałujący na powonienie. Mój wewnętrzny Huncwot nagle zaczął domagać się sprawdzenia, czy jest w niej coś, co działa na dotyk. Czyżby ta blada skóra miała okazać się gładka i aksamitna?
Nagle zorientowałem się, że dziewczyna się uśmiecha. Ale nie tak, jakby nabijała się z mojej głupoty czy rozkojarzenia. Ten uśmiech przywodził raczej na myśl te dziesiątki dziewczyn, które się we mnie podkochiwały i nieśmiało pytały, co robię w sobotnie wyjście do Hogsmeade.
Tylko, że tamte zwykle się przy tym rumieniły. A ona była blada.
— Może pójdziemy gdzieś, żeby opatrzyć twoje ramię, co? — zapytała.
Nie wiem, co mną wtedy pokierowało — tamten uśmiech, zapach, ciekawość czy alkohol — ale skinąłem głową i powiedziałem:
— Jasne, chodźmy do mnie.

Choć zakamarki mojego umysłu pamiętały, że Remus wraca w południe, dźwięk przekręcanego klucza w zamku zaskoczył mnie jak cholera. Zamarłem z kubkiem kawy w ręce, a moja towarzyszka, ubrana (jedynie) w moją wczorajszą koszulę, rzuciła szybkie spojrzenie w stronę przedpokoju.
A potem rozpętało się piekło.
Remus wleciał do kuchni po niecałej sekundzie z groźną miną i różdżką w ręce. Sara tymczasem zerwała się z krzesła i stanęła za mną, zasłaniając się mną jak tarczą. Kubek wypadł mi z ręki i potoczył się po podłodze, tworząc kawowe wzory na kafelkach, gdy poczułem, że jej paznokcie wbijają mi się w niedawną ranę na prawym ramieniu.
— Co to ma być? — warknął do mnie Lupin, choć nadal nie spuszczał wzroku z wampirzycy.
— Stary, wyluzuj, to tylko… — zacząłem, a potem poczułem, że myśli znów mi się mącą. Mocno. Zanim zupełnie straciłem świadomość swoich czynów, jęknąłem tylko: — Sara, ja naprawdę lubię swój mózg…
Reszta wydarzeń docierała do mnie jak przez grubą szklaną szybę. Słyszałem i widziałem wszystko, ale jednocześnie byłem zajęty rozmyślaniem o poprzedniej (nie da się ukryć, że upojnej) nocy i planowaniem następnych. Czułem się trochę jakbym znów siedział w salonie Evansów i oglądał transmisję z mugolskiego koncertu kolęd w tym śmiesznym pudle podczas Wigilii. Tylko, że tam dało się zmienić kanał.
— Puść go, a przyrzekam, że nic ci nie zrobię — oświadczył opanowanym tonem Remmy.
Znałem go jednak wystarczająco długo, by usłyszeć w jego głosie, że cały się w środku gotuje.
— Nie wolno wierzyć kundlom! — odpowiedziała histerycznie Sara.
— To chociaż przestań wyrzucać z siebie magię, bo zrobisz mu sieczkę z mózgu!
Oho, Remus traci panowanie nad sobą. Chyba zaczynam współczuć tej małej. Lepiej niech go dalej nie złości, bo byłoby mi jej szkoda. I pewnie umarłbym z rozpaczy. Przecież ona jest taka piękna…
Już drugi raz w ciągu jednej doby poczułem, że urok wycofuje się z mojego mózgu jak Napoleon z Rosji. Dojście do siebie zajęło mi kilka sekund.
— Remmy, już dobrze — odezwałem się głośno, jednak dopiero po chwili sam usłyszałam, jak komicznie brzmią moje słowa.
Stałem w kuchni w samych bokserkach, własnym ciałem oddzielając spanikowaną wampirzycę i wyprowadzonego z równowagi wilkołaka trzymającego różdżkę. Niewielu ludzi może się tym pochwalić.
— Syriusz, odsuń się od tej pijawy! — rozkazał mi przyjaciel bezbarwnym tonem.
— Ej, nie nazywaj jej tak! — oburzyłem się trochę. W końcu, co jak co, przespałem się z tą dziewczyną (istotą?) i dożyłem do rana bez żadnego ugryzienia.
Sekundę później odniosłem dziwne wrażenie, że dzięki moim słowom atak paniki, który przytłaczał Sarę jeszcze przed chwilą, ustąpił miejsca zimnej pewności siebie.
— Odsuń się, do cholery!
Widziałem, że Lupin nagle zesztywniał. Jednocześnie poczułem, że ręce wampirzycy przesuwają się w górę po moich ramionach — prosto do karku. Gdyby coś podobnego zdarzyło się kilka godzin wcześniej, pewnie umarłbym ze strachu. Jednak teraz byłem święcie przekonany, że nic mi się nie stanie. No chyba, że coś przyjemnego. I nie, tym razem nie była to sprawka uroku.
Poczułem na szyi jej chłodne wargi.
— Do widzenia, Syriuszu — szepnęła mi zmysłowo do ucha.
Zanim zdążyłem zareagować, jej już nie było. Mimo to nadal rozglądałem się po kuchni. Chyba po prostu bałem się spojrzeć Remmy'emu w oczy. Albo raczej nie chciałem słuchać kazania, na które — paradoksalnie — sam się skazałem.
W końcu jednak skupiłem wzrok na Lupinie, jednocześnie starając się wyglądać jak najbardziej niewinnie. Żeby osiągnąć odpowiedni poziom tej niewinności, stanąłem w lekkim rozkroku, uśmiechnąłem się (trochę nerwowo) i poczochrałem sobie włosy.
Mój przyjaciel przez pierwsze kilkanaście sekund patrzył na mnie wilkiem, jednak po chwili się roześmiał. Odetchnąłem z ulgą. Remus nie śmieje się przed kazaniem. Ani przed mordobiciem.
— Wiesz, widziałem już kilka dziewczyn, które wymykały się stąd nad ranem. Ale wampirzyca?

 

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pees.xlx.pl
  •