Cussler Clive - 20 KA - Zaginione miasto, Cussler Clive
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
214
Clive Cussler
Paul Kemprecos
ZAGINIONE MIASTO
Przekład Maciej Pintara
AMBER
Tytuł oryginału LOST CITY
Redaktorzy serii
MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna KRZYSZTOF BEREZA
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
KAMILA GONTARZ JOLANTA KUCHARSKA
Ilustracja na okładce CRAIGWHITE
Copyright © 2004 by Sandecker, RLLLP.
By arrangement with Peter Lampack Agency, Inc.
For the Polish edition Copyright © 2004 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-2083-1
Powieści CLIVE'A CUSSLERA w Wydawnictwie Amber:
AFERA ŚRÓDZIEMNOMORSKA
ATLANTYDA ODNALEZIONA
BŁĘKITNE ZŁOTO
CERBER
CYKLOP
LODOWA PUŁAPKA
NA DNO NOCY
ODYSEJA TROJAŃSKA
OGNISTY LÓD
OPERACJA „HF”
PODWODNI ŁOWCY
PODWODNI ŁOWCY 2
PODWODNY ZABÓJCA
POTOP
SAHARA
SKARB
SMOK
VIXEN03
WAŻ
WIR PACYFIKU
WYDOBYĆ „TITANICA”
ZABÓJCZE WIBRACJE
ZAGINIONE MIASTO
ZŁOTO INKÓW
ZŁOTY BUDDA
Prolog
Alpy Francuskie, sierpień 1914
Wysoko nad majestatycznymi ośnieżonymi górami Jules Fauchard walczył o życie. Kilka minut wcześniej jego samolot uderzył w niewidzialną ścianą powietrza z taką siłą, że pilotowi zadzwoniły zęby. Teraz wznoszące się i opadające prądy miotały lekką maszyną jak latawcem na sznurku. Fauchard zmagał się - i to skutecznie - z przyprawiającymi o mdłości turbulencjami. Nauczyli go tego francuscy instruktorzy latania. W końcu wydostał się z niebezpiecznego rejonu i zaczął rozkoszować spokojnym powietrzem. Nie zdawał sobie sprawy, że mogło go to zgubić.
Kiedy już ustabilizował lot samolotu, uległ najbardziej naturalnemu odruchowi - zamknął zmęczone oczy. Powieki zatrzepotały i opadły, jakby były z ołowiu. Umysł podryfował w mroczną sferę zupełnej obojętności. Broda osunęła mu się na pierś. Palce rozluźniły chwyt na drążku sterowym. Mała czerwona maszyna zachwiała się pijacko wperte de vitesse - utracie kierunku, jak to nazywali francuscy piloci - i przechyliła się na skrzydło w preludium korkociągu.
Na szczęście ucho wewnętrzne Faucharda wyczuło zmianę równowagi i w jego drzemiącym mózgu odezwał się alarm. Poderwał głowę, ocknął się i jeszcze otępiały usiłował oprzytomnieć. Spał zaledwie kilka sekund, ale przez ten czas samolot znacznie stracił wysokość i omal nie wpadł w strome nurkowanie. Krew pulsowała Fauchardowi w skroniach, serce waliło, jakby miało wyskoczyć z piersi.
We francuskich szkołach latania uczono przyszłych pilotów, żeby dotykali sterów tak lekko jak pianista klawiatury fortepianu. Godziny ćwiczeń przydały się teraz Fauchardowi. Przestawił stery delikatnie, żeby nie przesadzić z kontrą, i ostrożnie wypoziomował. Zadowolony z udanego manewru wypuścił ustami wstrzymywane powietrze i wziął głęboki oddech. Arktyczne zimno zakłuło go w płuca jak odłamki szkła.
Ostry ból wyrwał go z letargu. Rozbudził się zupełnie i przywołał w myślach magiczną formułę, która wzmacniała jego determinację podczas tej desperackiej misji. Zmarznięte wargi odmówiły posłuszeństwa, gdzieś w głębi siebie usłyszał wyraźnie słowa. Jeśli zawiedziesz, zginą miliony.
Zacisnął zęby utwierdzony w swym postanowieniu. Starł szron z gogli i wyjrzał z kokpitu. Alpejskie powietrze było przejrzyste jak czysty kryształ i nawet najbardziej odległe szczegóły krajobrazu rysowały się bardzo wyraźnie. Rzędy ostrych szczytów górskich ciągnęły się aż po horyzont. Na zielonych zboczach dolin przycupnęły maleńkie wioski. Białe pierzaste obłoki przypominały stosy świeżo zebranej bawełny. Niebo miało intensywną błękitną barwę. Zachodzące letnie słońce różowiło śnieg na wierzchołkach gór.
Fauchard chłonął zaczerwienionymi oczami piękno krajobrazu i nasłuchiwał warkotu osiemdziesięciokonnego czterosuwowego silnika Gnomę, który napędzał samolot Morane-Saulnier N. Wszystko grało. Silnik pracował jak przed jego drzemką, która o mały włos nie pociągnęła za sobą fatalnych skutków. Fauchard uspokoił się, ale zdarzenie zachwiało jego pewnością siebie. Ku własnemu zdumieniu zdał sobie sprawę, że doznał nieznanego mu dotąd uczucia. Tak, to był strach. Nie przed śmiercią, lecz przed porażką. Wbrew jego żelaznej woli, bolące mięśnie przypominały mu, że jest człowiekiem z krwi i kości jak wszyscy inni.
Odkryty kokpit ograniczał ruchy, a w dodatku Fauchard miał na sobie skórzany płaszcz na futrze, pod nim gruby golf z szetlandzkiej wełny i długie kalesony. Szyję osłaniał mu wełniany szalik, głowę i uszy skórzana pilotka. Dłonie były chronione przez ocieplane skórzane rękawice, a nogi przez futrzane buty wysokogórskie z dobrej skóry. Mimo stroju polarnika Faucharda przenikało lodowate zimno, które osłabiało jego czujność. Sytuacja była niebezpieczna. Lot trudnym w pilotowaniu morane-saulnierem wymagał pełnej koncentracji.
Czując narastające zmęczenie, Fauchard za wszelką cenę starał się zachować przytomność umysłu z charakterystycznym dla niego, nieugiętym uporem, dzięki któremu stał się jednym z najbogatszych przemysłowców świata. O tym, że jego determinacja nie osłabła, świadczyło spojrzenie twardych szarych oczu i wysunięty do przodu podbródek. Fauchard miał orli nos i z profilu przypominał te drapieżne ptaki, których głowy widniały w jego herbie rodowym wymalowanym na ogonie samolotu. Zmusił zdrętwiałe wargi do ruchu. Jeśli zawiedziesz, zginą miliony.
Zamiast donośnego głosu, który wzbudzał lęk w europejskich ośrodkach władzy, z jego ust wydobył się skrzek. Ryk silnika i szum powietrza przepływającego wzdłuż kadłuba zagłuszył ten żałosny dźwięk. Ale Fauchard uznał, że należy mu się nagroda. Sięgnął do cholewy buta i wyciągnął srebrną piersiówkę. Otworzył ją z trudem, bo przeszkadzały mu grube rękawice, i wypił łyk. Wysokoprocentowy sznaps z winogron uprawianych w jego posiadłości był prawie czystym alkoholem. Miłe ciepło rozeszło mu się po gardle.
Pokrzepiony poprawił się na siedzeniu, poruszył palcami rąk i nóg i pochylił do przodu. Gdy krew znów dopłynęła do kończyn, pomyślał o gorącej szwajcarskiej czekoladzie i topionym serze czekających na niego po drugiej stronie gór. Grube wargi pod gęstymi wąsami wykrzywiły się w ironicznym uśmiechu. Był jednym z najbogatszych ludzi na świecie, a cieszył się na myśl o posiłku wieśniaka. A co tam.
Pogratulował sobie w duchu. Był skrupulatnym człowiekiem, starannie zaplanował ucieczkę i wszystko działało jak w zegarku. Od dnia, w którym przedstawił swoje poglądy przed radą familijną, rodzina miała go na oku. Kiedy zastanawiali się, co z nim zrobić, zniknął. Odwrócił ich uwagę i dopisało mu szczęście.
Udawał, że za dużo wypił, i powiedział swojemu lokajowi, opłacanemu przez rodzinę, że idzie spać. Gdy wszędzie wokoło zapadła cisza, wymknął się z sypialni, a potem z zamku i dotarł do miejsca w lesie, gdzie zawczasu ukrył rower. Z drogocennym ładunkiem w plecaku dojechał przez las na lotnisko. Tam czekał już jego samolot zatankowany i gotowy do lotu. Fauchard wystartował o świcie i dwa razy lądował w odludnych miejscach, żeby wziąć paliwo dostarczone przez jego najbardziej lojalnych służących.
Opróżnił piersiówkę, po czym zerknął na kompas i zegar w kokpicie. Leciał właściwym kursem i miał tylko kilka minut spóźnienia. Niższe szczyty wyłaniające się przed nim wskazywały, że zbliża się do celu długiej podróży. Wkrótce powinien być w Zurychu.
Zastanawiał się, co powie papieskiemu emisariuszowi. Nagle wydało mu się, że z prawej strony poderwało się do lotu stado spłoszonych ptaków. Spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył ze zgrozą, że to strzępy poszycia samolotu. W skrzydle widniała kilkunastocentymetrowa dziura. Mogło być tylko jedno wyjaśnienie - ktoś do niego strzelał, a ryk silnika zagłuszył huk broni.
Instynktownie przechylił maszynę w lewo, potem w prawo. Skręcał jak jaskółka. Rozejrzał się po niebie i zauważył sześć dwupłatowców. Leciały pod nim w szyku delta. Z niezwykłym spokojem Fauchard zgasił silnik, jakby zamierzał podejść do lądowania bez napędu jak szybowiec.
Morane-saulnier runął w dół niby kamień.
W normalnych okolicznościach byłby to manewr samobójczy, wystawiłby go na ogień przeciwników. Ale Fauchard rozpoznał atakujące go dwupłatowce, aviatiki. Francuskiej konstrukcji budowane w Niemczech, napędzane rzędowymi silnikami mercedesa. Wykorzystywano je głównie jako samoloty rozpoznawcze. Co ważniejsze, karabin maszynowy zamontowany przed strzelcem pokładowym pozwalał na prowadzenie ognia tylko do góry. Po kilkuset metrach opadania Fauchard znalazł się za szykiem aviatików. Wziął na cel najbliższą maszynę i nacisnął spust. Zaterkotał karabin maszynowy Hotchkiss i pociski smugowe trafiły w ogon przeciwnika. Z ostrzelanego samolotu buchnął dym i kadłub stanął w płomieniach.
Aviatik zaczął opadać długą spiralą ku ziemi. Kilkoma następnymi seriami Fauchard strącił drugą maszynę z taką łatwością, jakby był myśliwym polującym na bezbronne bażanty.
Zestrzelił dwa samoloty tak szybko, że pozostali piloci zorientowali się w sytuacji dopiero wtedy, gdy zobaczyli smugi czarnego dymu za spadającymi maszynami. Wzorowy, równy szyk się rozsypał.
Fauchard przerwał atak. Przeciwnicy się rozproszyli i element zaskoczenia, działający na jego korzyść, zniknął. Poderwał maszynę stromo do góry. Przeleciała trzysta metrów, po czym zniknęła w rozległej chmurze.
Kiedy szara mgła ukryła jego samolot przed wrogami, Fauchard wyrównał lot i sprawdził uszkodzenie. Tak wiele tkaniny poszycia zostało zerwane, że odsłonił się drewniany szkielet skrzydła. Fauchard zaklął pod nosem. Miał nadzieję, że gdy wyskoczy z chmury, ucieknie aviatikom, wykorzystując większą szybkość swojej maszyny. Ale uszkodzenie skrzydła odebrało mu ten atut.
Skoro nie mógł uciec, musiał walczyć.
Przeciwnicy mieli przewagę liczebną i ogniową, ale Fauchard leciał jednym z najbardziej niezwykłych samolotów swoich czasów. Morane-saulnier, pierwotnie maszyna wyścigowa, był trudny w pilotowaniu, ale nieprawdopodobnie zwrotny. Reagował na najlżejsze dotknięcie sterów. W epoce, gdy większość samolotów miała co najmniej podwójne skrzydła, morane-saulnier był jednopłatowcem. Jego długość od stożkowego kołpaka śmigła do trójkątnego statecznika pionowego wynosiła tylko sześć metrów i siedemdziesiąt centymetrów, ale dzięki urządzeniu, które miało dokonać przełomu w walce powietrznej, był niezwykle groźny.
Saulnier opracował mechanizm synchronizujący, który umożliwiał prowadzenie ognia z karabinu maszynowego przez śmigło. System wyprzedzał nową broń, strzelającą czasami nieregularnie, a ponieważ amunicja mogła spowodować przerwanie ognia, łopaty śmigła były chronione przed zabłąkanymi pociskami przez metalowe deflektory.
Fauchard przygotował się do walki. Sięgnął pod siedzenie i dotknął palcami zimnego metalu kasetki pancernej. Obok niej leżał worek z purpurowego aksamitu. Fauchard wyciągnął go i położył na udach. Sterując kolanami, wyjął z worka stalowy hełm rycerski i przesunął palcami po rzeźbionej powierzchni. Metal był lodowato zimny, ale zdawał się promieniować ciepłem, które rozchodziło się po całym ciele Faucharda.
Włożył hełm na głowę. Pasował doskonale na skórzaną pilotkę i był idealnie wyważony. Wyglądał niezwykle. Zasłona hełmu miała kształt ludzkiej twarzy, wąsy i orli nos przypominały wąsy i nos Faucharda. Ale ograniczała widoczność, podniósł ją więc na czoło.
Snopy promieni słonecznych zaczęły przenikać przez osłaniającą go chmurę. Przeleciał przez jasne pasma rozświetlające jej brzegi i znalazł się w pełnym blasku dnia.
Aviatiki krążyły poniżej jak stado głodnych rekinów wokół tonącego statku. Ich piloci zauważyli morane'a i dwupłatowce zaczęły się wznosić.
Prowadzący aviatik przemknął pod samolot Faucharda i zbliżył się tak, że miał go już w zasięgu ognia. Fauchard szarpnął mocno pas bezpieczeństwa, żeby się upewnić, czy jest ciasno zapięty. Potem poderwał maszynę i wykonał szeroką pętlę.
Zwisał z kokpitu głową w dół i dziękował w duchu francuskiemu instruktorowi za to, że nauczył go tego uniku. Dokończył manewr, wyrównał lot i znalazł się za aviatikami. Otworzył ogień do najbliższego samolotu, ale przeciwnik znurkował pod stromym kątem.
Fauchard siedział mu na ogonie i czuł przyjemny dreszcz podniecenia, że jest myśliwym, a nie zwierzyną. Aviatik wyrównał lot i skręcił ostro, by podejść do Faucharda od tyłu. Mniejszy samolot z łatwością dotrzymał mu kroku.
Aviatik znalazł się u wylotu szerokiej doliny. Fauchard zostawił mu mało miejsca na manewr i przeciwnik wleciał prosto w kotlinę.
Fauchard nacisnął spust hotchkissa. Oszczędzał amunicję i strzelał krótkimi seriami. Aviatik robił uniki w lewo i w prawo i pociski smugowe przelatywały po obu stronach samolotu. Zmniejszył pułap, żeby się znaleźć poniżej Faucharda i jego zabójczej broni maszynowej. Fauchard znów spróbował usiąść mu na ogonie i aviatik zszedł jeszcze niżej.
Maszyny mknęły nad polami z szybkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Leciały zaledwie piętnaście metrów nad ziemią. Stada przerażonych krów rozpraszały się jak liście w podmuchach wiatru. Wężykujący aviatik wciąż wymykał się Fauchardowi. Pagórkowaty teren utrudniał celowanie.
W dole przesuwały się pofałdowane łąki i porządnie utrzymane wiejskie domy. Pojawiało się coraz więcej gospodarstw. Fauchard zobaczył dachy miasta na wprost przed sobą w zwężeniu doliny.
Aviatik leciał wzdłuż rzeki płynącej zakolami przez środek doliny w kierunku miasta. Pilot trzymał się tak nisko, że koła niemal dotykały wody. Na granicy miasta pojawił się osobliwy most z kamieni polnych spinający brzegi rzeki.
Fauchard już zaciskał palec na spuście, gdy dostrzegł cień, który pojawił się wyżej. Zerknął w górę i zobaczył podwozie i kadłub drugiego aviatika. Przeciwnik był niecałe piętnaście metrów nad nim. Opadł niżej, żeby zepchnąć go w dół. Fauchard zerknął na aviatika przed sobą. Dwupłatowiec zaczynał się wznosić, żeby nie uderzyć w most.
Przechodnie przechodzący na drugą stronę rzeki zobaczyli trzy nadlatujące samoloty i rzucili się do ucieczki. Stary zaspany koń pociągowy zaprzężony do wozu stanął dęba po raz pierwszy od wielu lat, gdy aviatik przemknął kilka metrów nad głową woźnicy.
Dwupłatowiec lecący najwyżej zniżył się, żeby zepchnąć mniejszy samolot na most. Ale Fauchard w ostatniej chwili ściągnął drążek sterowy i całkowicie otworzył przepustnicę. Morane-saulnier poderwał się i zmieścił między mostem a aviatikiem. Stos siana na wozie rozprysnął się od uderzenia kół samolotu, ale Fauchard nie stracił kontroli nad maszyną i wzbił się ponad dachy domów.
Dwupłatowiec na jego ogonie wzniósł się sekundę po nim.
Za późno.
Mniej zwrotny od jednopłatowca aviatik uderzył w most i eksplodował w kuli ognia. Lecący na przodzie samolot też wzbijał się zbyt wolno i zawadził o wieżę kościelną. Ostra iglica rozpruła dół kadłuba i aviatik rozpadł się w powietrzu na kawałki.
- Z Bogiem! - krzyknął ochryple Fauchard i zawrócił w kierunku doliny.
W oddali pojawiły się dwa punkty. Zbliżały się szybko. Rozpoznał ostatnie aviatiki.
Skierował swój samolot pomiędzy nadlatujące maszyny i uśmiechnął się szeroko. Chciał, żeby jego krewni wiedzieli, co myśli o ich próbie zatrzymania go.
Był już tak blisko, że widział obserwatorów w przednich kokpitach. Ten z lewej uniósł coś, co wyglądało jak laska i Fauchard zobaczył błysk.
Usłyszał cichy trzask i doznał wrażenia, że ktoś wbił mu między żebra gorący pogrzebacz. Zmroziło go, gdy zdał sobie sprawę, że obserwator w aviatiku posłużył się prostszą, ale bardziej pewną techniką - strzelił do niego z karabinu.
Mimo woli szarpnął drążek sterowy i zesztywniały mu nogi. Samoloty minęły go z obu stron. Stracił władzę w dłoni trzymającej drążek i jednopłatowiec zaczął się chwiać. Siedzenie zalała ciepła krew płynąca z rany. W ustach czuł smak miedzi i miał trudności z koncentracją.
Zdjął rękawice, odpiął pas bezpieczeństwa i sięgnął pod siedzenie. Słabnącymi palcami wymacał uchwyt kasetki, wyciągnął ją i położył na kolanach, potem umocował do nadgarstka taśmę przewleczoną przez uchwyt.
Zebrał resztkę sił, podniósł się i wychylił z kokpitu. Przetoczył się przez krawędź i porwał go pęd powietrza.
Automatycznie pociągnął linkę wyzwalającą. Poduszka, na której siedział, otworzyła się i w górze wykwitła czasza spadochronu.
Ciemniało mu w oczach. Dostrzegł jeszcze błękitne jezioro i lodowiec.
Zawiodłem.
Był w szoku i prawie nie czuł bólu, tylko złość i głęboki smutek.
Zginą miliony.
Wykaszlał krwawą pianę i stracił przytomność. Wisiał w uprzęży spadochronu i był łatwym celem dla jednego z aviatików, który zawrócił.
Nie poczuł następnego trafienia. Pocisk karabinowy przebił hełm i utkwił w jego czaszce.
Słońce odbijało się w hełmie, gdy opadał w dół, dopóki góry nie wzięły go w swoje objęcia.
Orkady, czasy współczesne
1
Jodie Michaelson była wściekła.
Wcześniej tego wieczoru ona i troje pozostałych uczestników programu telewizyjnego Wygnańcy musieli przejść w ciężkich butach po grubej linie rozciągniętej wzdłuż wysokiego na metr wału usypanego z kamieni. Zadanie nazywało się „Próbą ogniową wikingów”. Po obu stronach liny płonęły rzędy pochodni, co dodawało dramatyzmu ryzykownemu pokazowi, choć odległość od linii ognia wynosiła dwa metry. Ujęcia z kamer robione z dołu stwarzały wrażenie, że spacer po linie jest dużo bardziej niebezpieczny niż był w rzeczywistości.
Ale całkowicie autentyczne były starania producentów o to, żeby doprowadzić uczestników programu niemal do stosowania przemocy wobec rywali.
Po sukcesie Rozbitków i Nieustraszonych programy typu reality-show mnożyły się jak grzyby po deszczu. Wygnańcy byli najnowszym widowiskiem tej kategorii. Połączono w nich elementy obu słynnych programów i dodano niektóre z Jeny 'ego Springera.
Zasada była prosta. Uczestnicy przez trzy tygodnie przechodzili różne próby. Ci, którym się nie powiodło lub zostali wykluczeni w głosowaniu przez pozostałych, musieli opuścić wyspę jako „wygnańcy”.
Zwycięzca miał dostać milion dolarów i różne premie. Ich wartość najwyraźniej zależała od tego, jak bardzo uprzykrzał życie innym.
Program uważano za bardziej brutalny od poprzednich. Producenci stosowali różne sztuczki, żeby wzmóc napięcie. W innych reality-show trwała zacięta rywalizacja, w Wygnańcach toczyła się jawna walka.
Formuła programu opierała się częściowo na zasadach szkoły przetrwania. Uczestnicy musieli poradzić sobie z trudnościami życia „w plenerze”.
Podczas gdy akcje innych reality-show tego rodzaju rozgrywały się zwykle na tropikalnych wyspach z turkusową wodą i kołysanymi wiatrem palmami, Wygnańców realizowano na Orkadach u wybrzeży Szkocji. Zawodnicy przybili do brzegu w replice okrętu wikingów. Powitały ich morskie ptaki.
Wyspa miała trzy kilometry długości, półtora szerokości i skalistą w większości powierzchnię ze wzniesieniami i rozpadlinami powstałymi przed wiekami na skutek jakiegoś kataklizmu. Tu i ówdzie rosły sękate drzewa. Większość scen kręcono na plaży z szorstkim piaskiem. Dni były tutaj dość ciepłe, noce zimne, ale pokryte skórami szałasy zapewniały dostateczne schronienie.
Skalista wysepka była tak pozbawiona znaczenia, że okoliczni mieszkańcy nazywali ją Drobiną. Doprowadziło to do zabawnej wymiany zdań między producentem, Syem Parisem, a jego asystentem, Randym Andlemanem.
Paris zareagował w typowy dla siebie sposób.
- Na litość boską! Nie możemy robić programu przygodowego w miejscu nazywanym Drobina - wybuchnął. - Musimy wymyślić inną nazwę. Już wiem. - Rozpromienił się po chwili. - Czaszka!
- Ale ta wysepka nie wygląda jak czaszka - odparł Andleman. - Raczej jak przypalone jajko sadzone.
- Jest wystarczające podobieństwo - powiedział Paris i odszedł. Jodie była świadkiem rozmowy.
- Bardziej przypomina czaszkę głupiego producenta seriali telewizyjnych - zauważyła.
Andleman uśmiechnął się.
Jedną z prób było rozrywanie na kawałki i zjadanie żywych krabów, inną nurkowanie w zbiorniku pełnym węgorzy. Takie wyczyny gwarantowały, że widzowie wstrzymają oddech i będą oglądali następne odcinki, żeby zobaczyć, co się jeszcze wydarzy. Niektórych uczestników wybrano najwyraźniej ze względu na ich agresywność i generalnie paskudny charakter.
Ostateczne rozstrzygnięcie miało nastąpić w nocy, gdy dwoje ostatnich zawodników będzie polowało na siebie z noktowizorami i markerami paintballowymi. Pomysł zaczerpnięto z noweli Niebezpieczna zabawa. Zwycięzca wygrywał następny milion dolarów.
Jodie pracowała jako instruktorka w klubie fitness w kalifornijskim hrabstwie Orange. Luźne ubranie maskowało jej kształty, ale w bikini wyglądała zabójczo. Miała długie, jasne włosy i była inteligentna, z czym musiała się kryć, żeby trafić do programu. Ale nie zgodziła się grać roli słodkiej idiotki, którą wyznaczyli jej producenci.
W ostatnim teście zawodnikom zadano pytanie, co to jest koncha: ryba, skorupa mięczaka czy samochód? Jako stereotypowa głupia blondynka, Jodie powinna odpowiedzieć, że samochód.
Jezu, pomyślała. Nie mogłabym z tym żyć po powrocie do cywilizacji.
Nie zaliczyła testu i producenci wyraźnie dali jej do zrozumienia, że powinna zrezygnować. Nadarzyła się okazja pozbycia się Jodie, gdy wpadł jej do oka popiół i nie przeszła próby wikingów. Pozostali członkowie plemienia zebrali się przy ognisku z poważnymi minami i Sy Paris obwieścił dramatycznym tonem jej odejście z klanu do Walhalli. Jezu!
Oddalała się teraz od grupy i wściekała na siebie za to, że odpadła. Ale szła sprężystym krokiem i była zadowolona, że po kilku tygodniach spędzonych z tymi psycholami opuści wyspę. Podobało jej się surowe piękno krajobrazu, ale miała już dosyć oszczerstw, manipulacji i podstępów, które musiał cierpliwie znosić każdy uczestnik programu dla wątpliwej przyjemności bycia tropioną zwierzyną.
Za „Wrotami do Walhalli”, łukowym przejściem z plastikowych fiszbinów, stała wielka przyczepa mieszkalna, w której kwaterowała ekipa telewizyjna. Podczas gdy uczestnicy programu sypiali w skórzanych szałasach i żywili się robakami, realizatorzy korzystali z wszelkich wygód i jadali smakowite posiłki. Kiedy ktoś z zawodników odpadał z rywalizacji, spędzał noc w przyczepie i następnego ranka zabierał go helikopter.
Jodie spotkała w drzwiach Andlemana.
- Niefart - powiedział. Był równym facetem, zupełnym przeciwieństwem swojego bezwzględnego szefa.
- Właśnie, prawdziwy niefart. Gorące prysznice. Ciepłe żarcie. Komórki.
- Cholera, mamy tutaj to wszystko. Rozejrzała się po komfortowej kwaterze.
- Zauważyłam - mruknęła.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]